Cały szczyt pałacu stopniał w rozbłysku białego światła, które o setki mil od tego miejsca rzuciło cienie na mury. Słup pary wystrzelił z rykiem, przetykany błyskawicami, i rozpostarł się nad światem niby parasol, przesłaniając słońce. A potem zaczął opadać jako ciepły deszcz wybijający wąskie otwory w pokrywie śniegu.
Tiffany zawsze miała w głowie pełno myśli, a tym razem nie pozostała jej ani jedna. Leżała na bloku lodu, w deszczu, i słuchała, jak wokół niej rozpada się pałac.
Są takie chwile, kiedy wszystko, co człowiek może zrobić, jest już zrobione, a jemu nie pozostało nic innego, tylko skulić się i czekać, aż ucichnie grom.
Ale w powietrzu było coś jeszcze: złocisty błysk, który znikał, gdy próbowała na niego spojrzeć, a potem pojawiał się znowu, widoczny kątem oka.
Pałac topniał jak wodospad. Blok, na którym leżała, na wpół się ześliznął, na wpół spłynął po schodach, które stawały się rzeką. Wyżej padały wielkie kolumny, ale w locie zmieniały się z lodu w strumienie ciepłej wody, tak że do podłogi docierały jako ulewa kropel.
Żegnaj, błyszcząca korono! — myślała Tiffany z odrobiną żalu. Żegnaj, suknio z tańczących światełek! Żegnajcie, lodowe róże i płatki śniegu! Taka szkoda… Taka szkoda.
Aż w końcu zazieleniła się pod nią trawa, a wokół płynęło tyle wody, że miała do wyboru: wstać albo utonąć. Zdołała podnieść się na kolana i zaczekała, aż mogła stanąć normalnie, nieprzewracana przez bystry nurt.
— Masz coś, co należy do mnie, dziecko — odezwał się głos tuż za nią.
Odwróciła się, a wtedy złocisty błysk zmienił się w postać. To była jej własna postać, tylko oczy wydawały się… dziwne, jakby wężowe. Tutaj i teraz, kiedy żar słońca wciąż dudnił jej w uszach, nie poczuła zdziwienia.
Powoli wyjęła z kieszeni i oddała róg obfitości.
— Jesteś Letnią Panią, tak? — spytała.
— A ty jesteś tą owczarka, która chciała być mną? — Słowa brzmiały sycząco.
— Nie chciałam! — zapewniła pospiesznie Tiffany. — Dlaczego wyglądasz tak jak ja?
Letnia Pani usiadła na trawie. Tiffany dziwnie się czuła, patrząc na siebie. Zauważyła, że ma mały pieprzyk na karku.
— To się nazywa rezonans — odparła Letnia Pani. — Wiesz, co to takiego?
— To oznacza wspólną wibrację.
— Skąd owczarka może to wiedzieć?
— Mam słownik — wyjaśniła Tiffany. — I jestem czarownicą, jeśli można. Dziękuję.
— No cóż, kiedy ty brałaś różne rzeczy ode mnie, ja brałam od ciebie, mądra owcza czarownico — wyjaśniła Letnia Pani.
Zaczynała przypominać Tiffany Annagrammę. Co przyniosło ulgę. Nie wydawała się mądra ani miła… po prostu inna osoba, która przypadkiem jest bardzo potężna, ale nie jest przerażająco inteligentna, za to — prawdę mówiąc — trochę irytująca.
— Jak wyglądasz w swej prawdziwej postaci? — spytała Tiffany.
— Mam kształt upału na drodze, kształt zapachu jabłek…
Ładna odpowiedź, przyznała w myślach Tiffany, ale niezbyt pomocna.
Usiadła obok bogini.
— Czekają mnie kłopoty?
— Z powodu tego, co zrobiłaś zimistrzowi? Nie. Każdego roku musi umrzeć, tak samo jak ja. Umieramy, śpimy i budzimy się. Poza tym… byłaś zabawna.
— Och… zabawna, tak? — Tiffany zmrużyła oczy.
— Czego chcesz za to? — spytała Letnia Pani.
Tak, zupełnie jak Annagramma, uznała Tiffany. Nie zrozumie aluzji, choćby i wysokiej na milę.
— Czego chcę? Niczego. Tylko lata. Będę wdzięczna.
Letnia Pani się zdziwiła.
— Ludzie zawsze chcą czegoś od bogów.
— Ale czarownice nie przyjmują zapłaty. Zielona trawa i błękitne niebo mi wystarczą.
— Co? Przecież i tak je dostaniesz!
Letnia Pani wydawała się jednocześnie zdziwiona i zagniewana, a Tiffany trochę złośliwie i małostkowo była z tego zadowolona.
— To dobrze — powiedziała.
— Ocaliłaś świat przed zimistrzem.
— Prawdę mówiąc, panno Lato, uratowałam go przed głupią dziewczyną. Naprawiłam to, co zepsułam.
— Jeden drobny błąd? Będziesz głupią dziewczyną, jeśli nie przyjmiesz nagrody.
— Będę rozsądną młodą kobietą, jeśli odmówię. — Tiffany dobrze się poczuła, kiedy to powiedziała. — Zima się skończyła. Wiem. Widziałam wszystko. Gdzie mnie to zaprowadziło, postanowiłam pójść. Sama dokonałam wyboru, kiedy tańczyłam z zimistrzem.
Letnia Pani wstała.
— Nadzwyczajne — stwierdziła. — I niezwykłe. Cóż, teraz się rozstaniemy. Ale najpierw muszę jeszcze coś odebrać. Wstań, młoda kobieto.
Tiffany wykonała polecenie, a kiedy spojrzała w oblicze Lata, złote oczy zmieniły się w otchłanie, które wciągnęły ją do wnętrza.
Lato wypełniło ją całą. Musiało to trwać nie więcej niż kilka sekund, lecz wydawało się, że o wiele dłużej. Czuła, jak to jest być wietrzykiem gładzącym zielone poła w wiosenny dzień, sprawiać, że dojrzewa jabłko, dokonywać łososiowych skoków przez katarakty… wrażenia dochodziły wszystkie naraz i mieszały się w jedno wielkie, lśniące, złotożółte poczucie lata…
…które stawało się coraz gorętsze. Słońce czerwieniło się na rozpalonym niebie. Tiffany płynęła w powietrzu jak fala ciepłego oleju, ku rozżarzonemu spokojowi w głębi pustyń, gdzie giną nawet wielbłądy. Nie było tu nic żywego. Nic się nie poruszało prócz popiołu.
Spłynęła do wyschniętego koryta rzeki, gdzie po obu brzegach bielały kości różnych zwierząt. Nie widziała śladu błota, nawet kropli wilgoci w całej rozgrzanej jak piec krainie. Rzeka była rzeką kamieni — agatów pasiastych jak kocie oko, leżących wszędzie granatów, jaj grzmotu z ich barwnymi pierścieniami, kamieni brązowych, pomarańczowych, kremowych, niektórych z czarnymi żyłkami, a wszystkie były wypolerowane żarem.
— Oto serce lata — syknęła Letnia Pani. — Lękaj się mnie tak samo jak zimistrza. Nie należymy do was, choć to wy nadajecie nam kształty i imiona. Jesteśmy ogniem i lodem, w równowadze. Nie wchodź znowu pomiędzy nas…
Teraz wreszcie coś żywego się poruszyło. Węże wypełzły ze szczelin między kamieniami, same jak ożywione kamienie w kolorach brązu i czerwieni, umbry i żółci, czerni i bieli, pokryte arlekinowym deseniem i śmiertelnie lśniącymi łuskami.
Sprawdziły gorące powietrze swymi rozdwojonymi językami i zasyczały tryumfalnie.
Wizja zniknęła. Powrócił świat.
Woda spłynęła. Wieczny wiatr przemienił mgły i parę w długie pasma chmur, ale niepokonane słońce potrafiło się przebić. I jak to zawsze się dzieje — i zawsze za prędko — cudowne i wspaniałe zmieniło się we wspomnienie, a wspomnienie stało się snem. Jutro już go nie będzie.
Tiffany szła przez trawę w miejscu, gdzie stał pałac. Leżało tu jeszcze kilka odłamków lodu, ale znikną w ciągu godziny. Na niebie były chmury, lecz odpłyną. Zwykły świat naciskał na nią swymi zwykłymi, prostymi melodyjkami. Szła po scenie, ale przedstawienie dobiegło już końca i kto może teraz stwierdzić, że w ogóle się odbyło?
Coś zasyczało w trawie. Tiffany schyliła się i podniosła kawałek metalu. Był jeszcze ciepły resztką żaru, który stopił go i zniekształcił, ale wciąż dało się poznać, że to gwóźdź.
Nie, nie przyjmę prezentu tylko po to, żeby ofiarodawca lepiej się poczuł, pomyślała. Niby dlaczego? Mogę znaleźć własne prezenty. Byłam dla niej… zabawna, nic więcej.
Ale on… on tworzył dla mnie róże, góry lodowe i szron, i nigdy nie zrozumiał…
Odwróciła się gwałtownie, słysząc głosy. Feeglowie pędzili po zboczu wzgórza, w takim tempie, by człowiek mógł im dotrzymać kroku. I Roland dotrzymywał, choć był trochę zdyszany. W swojej za wielkiej kolczudze biegł jak kaczka…