Выбрать главу

Nie było widać kompletnie nic. Więc to, że chłopak drgnął, musiałem usłyszeć. Nigdy nie myślałem, że można tak głośno drgnąć.

- M-mięso?

- Aha. Tacy jak on albo będą uciekać do upadu, albo zaszyją się w norę na tydzień. Zjadłby cię jak nic.

No nie, skąd się biorą tacy jak on? Siedzi w ciemności ani drgnie, tylko w gardle coś mu bulgocze. Nigdy nie słyszał, jak mordercy uciekają z katorgi? To się u nich nazywa „zabrać cielaczka”. - A gdyby tu był Iwan?

Przypomniałem sobie, że tak zwali kowala.

- Nic by nie było. To człowiek prosty, dziki. Nie skrzywdziłby cię. Tylko on by nie uciekł, tu potrzebny jest spryt.

Mark, ukryty w ciemności, nadal myślał na głos:

- A czego spodziewać się po was, Ilmar?

- Teraz już niczego szczególnego. Jeśli nie rozgniewamy Zbawiciela, jeśli nie zapomni o nas Siostra - uciekniemy. Jeśli nas bardzo przyciśnie... - westchnąłem, ale uczciwie dokończyłem - to cię porzucę. Nie zabiję, pomogłeś mi.

Mark milczał. Chyba wystraszyłem go tym „mięsem”.

- Człowiek ze mnie niewybredny - powiedziałem - mogę szczurem przekąsić. Mogę z dżdżownic zrobić zapiekankę. Nie bój się. Nie jestem mordercą, tylko zwykłym złodziejem. Będzie na to wola Zbawiciela - uciekniemy.

O dżdżownicach skłamałem. Ale teraz Mark potrzebował takiego kłamstwa - ohydnego, otrzeźwiającego.

Przynajmniej apetyt zniknie. Poranna kasza we wspomnieniach wydawała się smaczna. Dla mnie to normalka, ale chłopakowi pewnie żołądek do krzyża przyrósł...

Mały zakręcił się w ciemnościach. Podczołgał się, oparł o mnie chudym grzbietem. Nieźle się chłopak na dźwięk orientuje.

- Jak noga? - zapytałem.

- Lepiej - powiedział Mark bez przekonania.

Był napięty jak katorżnik pod batem. Na statku był jakby w sennym otępieniu, a teraz odżył i od razu taka kabała. Ciężko. Rozumiem go.

- Weź - powiedziałem. Podałem mu nóż i zapalniczkę. Ręka Marka drgnęła, dotykając metalu. - Schowaj na Słowie. Bo zginie gdzieś w ciemności.

Poryw zimnego wiatru.

- Dziękuję - powiedział Mark.

Tak będzie lepiej. Chłopak przestanie się trząść, że go zabiję - bo po co bym mu ogień i nóż oddawał? I ja będę spokojniejszy... nie obudzę się od wczepionych w moje gardło, zdrętwiałych ze strachu rąk.

Rozdział trzeci,

w którym dochodzę do ośmiu z tuzina, a Mark zmniejsza rachunek do siedmiu

Spałem jakieś sześć, może siedem godzin. Ze zmęczenia nie mogłem nastawić się dokładniej na obudzenie. Zasnąłem szybko, mamrocząc w myślach modlitwę o daremnym zmartwieniu, którą niegdyś ułożyła Siostra. Nigdy mnie ta modlitwa nie zawiodła, mówiłem ją od najwcześniejszego dzieciństwa. Napsociłeś wieczorem, wiesz, że rano albo od matki w gębę dostaniesz, albo rzemieniem od ojca, ale pomodlisz się do Siostry i od razu ci lżej. „Wola moja, zrobiłem to co chciałem, zrobiłem, co mogłem. Jak będzie nieszczęście - mój strach go nie odpędzi, jak nie będzie, mój strach jest niepotrzebny. Nie żałuję tego, co zrobiłem, myślę o tym, co uczynię...”.

Prościutka modlitwa. To nie jest błaganie o uzdrowienie, nie skrucha, a zawsze pomaga.

Mark pewnie długo nie mógł zasnąć, ale w końcu mu się udało. Spał z głową na moim brzuchu. Gdy się poruszyłem, chłopak się obudził. Drgnął, ale niczym więcej nie zdradził, że nie śpi.

Zuch.

Nie ma co, są w nim dobre rzeczy, chociaż się ludzie śmieją i kpią z arystokratów, choć układają żarty: „Na bezludnej wyspie znaleźli się lord, kupiec i złodziej”... Spojrzysz na takiego szlachcica i zazdrościsz mu. Bo to jest tak, jakby za nim stali wszyscy jego przodkowie. Podbródki dumnie wysunęli, ręce na mieczach położyli... nie podejdziesz... nawet jak takiego zabijesz, to i tak nie poczujesz radości zwycięstwa...

Widziałem kiedyś atak pretoriańskiego manipułu. Młody byłem, głupi i zwerbowałem się do legionu baskijskiego, który powstał przeciwko Iberyjczykom pod Bacaraldo, żądając utworzenia z Baskonii oddzielnej prowincji...

Dali nam wtedy wycisk. A ja byłem akurat na tych pozycjach, gdzie wysłano pretorianów. Wszyscy ci iberyjscy hrabiowie byli doskonale uzbrojeni, gdzie nam do nich. Stalowe pancerze, miecze, kusze, co trzeci z kulomiotem. Ale nie tym nas wzięli. My też mieliśmy porządną broń, a na flankach dwóch naszych lordów siedziało z samopowtarzalnymi kulomiotami. Jak zaczęli strzelać... swoi się w ziemię zaryli. Ja byłem niedaleko, widziałem, jak jego wysokość lord Hamon wymówił Słowo i kulomiot znikąd wyciągnął. Osobista straż zamknęła wokół niego pierścień, miecze obnażone, w oczach wściekłość. A Hamon kulomiot ustawił, giermek nie wiadomo po co wodę do lufy wlał i zaczęło się! Huk, łomot, jakby wszyscy dobosze legionu się tu zebrali i w ataku szału w swoje bębny bili.

Siedmiu położył sam Hamon, a ilu ranił, nikt nie wie. Ale pretorianie i tak wdarli się na nasze pozycje, przebili przez ochronę i lordowi w plecy wbili pikę, gdy on majstrował przy milczącym kulomiocie. Oto szlachecki stan!

Ale Hamon też nie był słabeuszem. Umierał, zachłystując się krwią, ale wymówił Słowo. Znikł kulomiot, znikł z rąk zwycięskich Iberyjczyków na zawsze. Pewnie lord Hamon z nikim się swoim Słowem nie podzielił...

Poklepałem Marka po głowie.

- Wstawaj, mały. Starczy tego udawania.

- Nie udaję - Mark odsunął się.

- Wyjmij ogień - poprosiłem. Po chwili w mojej ręce znalazła się zapalniczka.

- Która godzina? - zapytał Mark.

- Proszę o wybaczenie, nie mam zegarka - prychnąłem. Wstałem, podszedłem przez ciemność do ściany, na której była pochodnia. - A może ty masz na Słowie?

Mark zasapał ze złości.

- Powiedziałem już, co mam na Słowie. Zresztą, jaki byłby pożytek z zegarka w Chłodzie?

- Dlaczego nie?

- Przecież by tam nie działał. Wkładasz coś do Chłodu i wyjmujesz w takim samym stanie.

Wiec to tak. Nie wiedziałem. Z lufy kulomiotu lorda Hamona ukrytego w Chłodzie para pryska bez końca...

Zapaliłem pochodnie, popatrzyłem na przecierającego oczy Marka.

- Nadchodzi wieczór, mały. Ściemnia się. Jeszcze ze trzy godziny poczekamy i w drogę. Jak noga?

Wzruszył ramionami. Umocowałem pochodnię na ścianie, podszedłem, podniosłem chłopca.

- Oprzyj się na nodze. Ostrożnie.

Mark stanął, starannie przenosząc ciężar ciała na chorą nogę.

- Chyba nic... ojej... trochę kłuje.

Na jego czole pojawiła się kropla potu. Ładne mi nic.

- Siadaj - powiedziałem z irytacją. - Ściągaj spodnie.

Gdy posłusznie rozsznurowywał buty i rozbierał się, ja zdjąłem swoją kurtkę i zacząłem odpruwać rękawy.

- Weźcie...

Mark podał mi nóż. Nie przyzwyczaję się, że obok mnie jest znający Słowo!

Dwa ruchy i zamiast kurtki mam kamizelkę. Długo mi kurtka służyła... Szyłem u dobrego krawca - niby wygląda jak szmata, a w rzeczywistości jest ciepła i mocna.

- Po co?

Naprawdę nie rozumie?

- Nogę trzeba przewiązać.

- Można było moją koszulą.

Pokręciłem głową. Cienki batyst tu na nic.

- Tak wyjdzie lepiej. Teraz wytrzymaj.

Przez dziesięć minut masowałem mu goleń. Pewnie bolało, ale wytrzymał. Potem obwiązałem chorą nogę rozciętymi rękawami. Niezbyt mocno, ale tak, żeby podtrzymać mięśnie.

- Dziękuję - powiedział cicho Mark.

- Na tamtym świecie się policzymy - odpowiedziałem. - Ręki nie trzeba ci opatrzyć?

- Nie...już w porządku, dziękuję...

Nie lubię, jak mi dziękują. Jakby człowieka przywiązywali tą wdzięcznością - z jednej strony przyjemnie, a z drugiej nie pozostaje nic innego, jak tylko dalej pomagać.