- Spodnie wejdą?
Spodnie miał wąskie, z mocnego farbowanego na kolor indygo płótna żaglowego. Oczywiście na owiniętą nogę nie weszły, trzeba było rozpruć nogawkę.
- Teraz to już z ciebie normalny oberwaniec - powiedziałem, patrząc na Marka. - Nie wyglądasz na wysoko urodzonego dzieciaka.
Mark spojrzał na mnie przerażony.
- Nie bój się. Mnie tam wszystko jedno, jakiej jesteś krwi.
- Dlaczego... dlaczego pomyśleliście, że jestem wysoko urodzony?
- Drzewo genealogiczne masz wyrysowane na czole. Błękitna krew, pałac i tak dalej...
Nadal był przestraszony.
Westchnąłem i wyjaśniłem:
- Niby zwykły z ciebie chłopak, Mark. Nieźle ubrany, ale bez przesady. Umorusany, chudy. Ale widać, że cały ten brud to jak cudza koszula. Widać w tobie arystokratyczne pochodzenie. Szlachetnie urodzeni przodkowie, kamerdyner, guwernantka - myje, służba - do drzwi toalety odprowadza... co, nie mam racji?
Mark milczał.
- No i Słowo... sam rozumiesz. Skąd miałbyś je znać? Jedna możliwość - podarowano ci je.
- I co?
- Nic. Co mnie to obchodzi? Mark jesteś czy Markus, mnie tam bez różnicy. Chcesz, opowiem ci, jak to z tobą było. Twój ojciec to hrabia albo baron. Raczej nie książę z Domu, chociaż?... mama pewnie prosta kobieta. Bastardowi też różny los pisany... nie ma tatuś następcy - wychowują dzieciaka w luksusie. Wszystko się może zdarzyć... może trzeba będzie nazwisko przejąć?
Chłopiec milczał. Wpił się we mnie ciemnymi oczami, czekał.
- A potem nagle los się odmienił. Prawowita żona arystokraty urodziła dziecko. I cóż, stałeś się zbędny. Mogli zabić. Ale ktoś miał o ciebie staranie, prawda? Myślę, że twój ojciec okazał się dobry. Schował cię. Do kopalni wysłał. Zawsze to lepsze niż śmierć. Tak było?
- Nie... nie całkiem...
Oczy Marka zalśniły. No proszę. Doprowadziłem chłopaka do łez.
- Przestań - usiadłem obok i otarłem mu łzy rękawem jego własnej koszuli. - Nie ma czego żałować. Życie kręci wierci, ale Zbawiciel prawdę widzi. Kogo kocha, tego doświadcza. Ty i tak masz taki skarb, jaki mnie się nigdy nie śnił.
Mark od razu ucichł.
- Nie bój się, nie będę torturował z ciebie Słowa. Powiedz lepiej, co przy tym czujesz?
- Chłód.
- To wszystko?
- To wszystko. Jakbym wyciągał rękę w ciemność i wiedział, co tam znajdę. I znajduję. Tylko zimno.
- Jasne. To tak jakby jedzenie z lodu kraść. Nic szczególnego.
Czemu moje myśli krążą wokół żarcia? Mark wpatrzył się we mnie i powiedział ze zdumieniem:
- Śmiejecie się ze mnie? Śmiejecie się, prawda?
- Tak. A co, nie wolno?
Uśmiechnął się:
- Nie sądziłem, że umiecie. Cały czas jesteście tacy posępni.
- Wiesz co, Mark, dałbyś spokój z tym wy. Ja dla ciebie nie hrabia, ty dla mnie nie książę. Obaj jesteśmy zbiegłymi katorżnikami, jeden młody, drugi stary. Umowa stoi?
Mark skinął głową.
- Masz rację, złodzieju Ilmarze.
- Zuch z ciebie, bastardzie Marku - grzeczność za grzeczność. - Może nie zdobędziesz pałaców, ale nie zginiesz. Umiesz cokolwiek robić?
- Tak.
- Na przykład?
- Fechtować się. Strzelać.
Nie od razu go zrozumiałem. Kto dałby dzieciakowi broń?
- Z kulomiotu?
- Tak
- Naprawdę cię na następcę szykowali - przyznałem. - Cóż, przydatna umiejętność. Walczyć cię uczyli. Tuzin zacząłeś?
Chłopiec zacisnął wargi. Niechętnie wykrztusił:
- Nie wiem. Może.
- To źle - pokręciłem głową. - Póki nie masz pewności, myśl, że zacząłeś. No bo jak się liczy tuzin? Jeśli raniłeś kogoś i w ciągu tygodnia nie umarł - nie liczy się. Jeśli nie zabiłeś, ale pozwoliłeś umrzeć... no, gdybym ja ciebie na ulicy strażnikom porzucił... też się nie liczy. To los. Ale jeśli dokładnie nie wiesz, uznaj, że zabiłeś. Tak będzie spokojniej.
- Wiem.
- Dobrze. Dialektów cię uczyli? Romański nie jest twoim ojczystym, prawda?
Mark milczał.
- Czuję, że nie jest. Ale to nic, mówisz dobrze, nie można się przyczepić. Trochę uczenie, jakbyś się puszył, ale to się zdarza. Rosyjski znasz - słyszałem, jak z kowalem rozmawiałeś. Po galijsku mówisz?
- Oui.
- Iberyjski, niemiecki?
- Si, claro. Ich spreche.
- Inne języki też pewnie znasz - zasugerowałem. - Co?
Chłopak kiwnął głową. W jego oczach błysnęła duma.
- To już dużo - pochwaliłem. - Dorośniesz, będziesz mógł pracować jako tłumacz. Duże pieniądze, zwłaszcza jeśli się do arystokraty na służbę nająć.
Oho, znowu. Tym razem naprawdę się rozpłakał. Po cichu, ale na całego. Też mu pocieszenie wymyśliłem! Będzie usługiwał jakiemuś śmierdzącemu baronowi! A on już siebie widział jako hrabiego czy księcia!
- Po tym, co odeszło, nie płacz, myśl o tym, co będzie! - warknąłem, chcąc gruboskórnością przerwać jego łzy. - Duży z ciebie chłopak!
Mark ryczał dalej. Mojego tonu się nie przestraszył - pewnie, że przyjemnie, ale jak go uspokoić?
- Myśl, co zrobisz, jak dorośniesz! - powiedziałem ostro. - A potem chwytaj szczęście! Jak się uda, to tytuł zdobędziesz! Gdy wydostaniemy się z Wysp - starałem się, żeby w moich słowach zabrzmiało głębokie przekonanie, którego nie czułem - to jak będziesz na chleb zarabiał?
Wzruszył ramionami.
- Głowę masz mądrą - rozmyślałem na głos. - Z taką głową do manufaktury się nająć, to rozgniewać Zbawiciela. Do klasztoru? Nie jesteś kaleką, żeby cię mnisi przygarnęli... zresztą, mnisia miłość - parszywa sprawa, oni tam jeden przez drugiego zboczeńcy, niech ich Zbawiciel pokara... świątyni Siostry tym bardziej nie proponuję, sam rozumiesz.
Mark pospiesznie kiwnął głową, jakby naprawdę myślał, że właśnie w tej minucie ważą się jego losy. Dał się wciągnąć w grę. Ilmar Przebiegły, złodziej nad złodziejami, troszczy się o porzuconego bastarda!
- Mam kilku znajomych kupców. Dobrych kupców, bogatych - nie precyzowałem, że ich bogactwo wynikało ze skupowania rzeczy skradzionych. - Mogę z nimi pogadać, żeby cię wzięli na ucznia. Nie na zawsze, oczywiście, jak podrośniesz, odejdziesz. Ale zawsze zarobisz. Matematyki też cię na pewno uczyli, nie wątpię. Języki znasz. Chłopak z ciebie mocny. Jak poproszę, nie skrzywdzą cię. Mogę powiedzieć, że jesteś moim synem - uśmiechnąłem się złośliwie. - Wiekiem nie pasujesz, ale można napleść różnych głupstw. Będziesz miał dach nad głową, nie będziesz chodził głodny, w językach się będziesz praktykował, w matematyce... każdego dnia poznasz ciekawych ludzi. Jak się ze strażnikami zaprzyjaźnisz, będziesz miał z kim na miecze walczyć...
Zacząłem malować przed nim radości kupieckiego życia z taką pasją, jakbym wyrósł w kupieckim kramie i musiał stamtąd odejść z powodu nieszczęśliwego przypadku. Mark przestał płakać i zapytał:
- A czemu wy... czemu ty, Ilmar, nie zajmiesz się handlem?
- Ja... ja jestem wolnym ptakiem.
Mark uśmiechnął się.
- I dorosłym człowiekiem. Jasne? Mnie się nawet zbóje boją, ja wszędzie znajdę przytułek.
- Dziwny jesteś, Ilmar - powiedział poważnie Mark. - A ja początkowo myślałem, że z ciebie zręczny głupiec. Nie obrażaj się!
Ale mi przyłożył! Przełknąłem urazę:
- Co tu się obrażać? Złodzieje tacy właśnie są. Zręczni, sprytni i głupi. Choć byś nie wiem, jak skakał, koniec jest jeden: albo od suchot w kopalni, albo od żołnierskiego miecza.