Mark skinął głową.
- O tym właśnie mówię. Ty też znasz języki. I niejednego się w życiu uczyłeś. Przecież widziałem, jak trzymałeś nóż...
Drgnąłem.
- Walczyłem, chłopcze. Zdarzało się.
- Prostym żołnierzom nie daje się stalowej klingi - zaprotestował spokojnie Mark. - Zresztą, nie w tym rzecz. Ciebie naprawdę bandyci słuchają i strażnicy się obawiają. Nie siły się boją, lecz rozumu. I naprawdę nic innego w życiu nie poznałeś, jak tylko złodziejstwa?
- Złodzieje też bywają różni - odpowiedziałem, starając się zachować spokój. - Jeden czyści kieszenie ludziom na rynku, inny po trakcie z kiścieniem w ręku spaceruje, a jeszcze inni domy okradają.
- Ty tego nie robiłeś?
- Zdarzało się - przyznałem. - Z głodu człowiek niejedno robi. Ale ja mam inną specjalizację.
Mark czekał. Z jakiegoś powodu zdecydowałem się na szczerość.
- Ja kradnę to, co już do nikogo nie należy. Jak myślisz, dlaczego Ilmara Przebiegłego, o którego zręczności i powodzeniu śpiewają pieśni, nie powiesili na szubienicy?
- Wykupiłeś się - odpowiedział spokojnie Mark.
- Bez tego się nie obeszło - przyznałem. - Opowiedziałem coś niecoś sędziemu, gdy pisarz poszedł się odlać. Tylko gdyby skargę na mnie złożył jakiś lord, nic by mi nie pomogło. A tak - nie ma skrzywdzonych.
- Grabisz mogiły?
Głowa mu pracowała.
- Nie całkiem, chłopcze. Niedobrze niepokoić zmarłych. Wiesz, ile jest na świecie starych, opuszczonych miast? Miast, świątyń, kurhanów, grobowców? Przez wszystkich zapomnianych, nikomu niepotrzebnych. W grobowcach nie leżą nieboszczycy, lecz proch i nikomu moje złodziejstwo nie wyrządza krzywdy. Niełatwo znaleźć takie starożytne miejsca, jeszcze trudniej nienaruszone. A już zrobić tak, żeby nikogo na swój siad nie naprowadzić... wiesz, jak kiedyś żyli ludzie? Widziałeś kiedyś żelazne drzwi? Żelazne drzwi od grobowca, w którym leżą zmarli? A ja widziałem. Sił mi nie starczyło, żeby je wynieść, a tak... akurat bym tu siedział.
- Czyli miałem szczęście, że ci sił nie starczyło - zauważył Mark.
- Miałeś - przyznałem. Bardzo byłem ciekawy, czy mnie poprosi, żeby go wziąć na ucznia. Ja bym na jego miejscu poprosił. A dokładniej - w swoim czasie poprosiłem.
- Dlaczego mi to wszystko opowiadasz, Ilmar?
- To żadna tajemnica, Mark. Nie ja jeden taki jestem sprytny, może tylko mam więcej szczęścia od innych. To wszystko. No i co nieco wiem. Znam na przykład dawne języki.
Chłopiec milczał. Siedział, podciągając kolana do piersi, oparł o nie podbródek. Wyglądał, jakby się nad czymś głęboko zamyślił. Twarz ma mądrą, to widać nawet pod brudem, rozmazanym łzami. Jeśli poprosi, żeby go wziąć na ucznia... no przecież go wezmę, wezmę jak nic! Mądry, nie podły i w dodatku ze Słowem! Gdybym ja znał Słowo... Co by to było! Zdjąłbym żelazne wrota z zawiasów i wysłał w Chłód. A potem...
Sparzyła mnie spóźniona myśl.
- Mark, a możesz coś jeszcze do Chłodu schować?
Popatrzył na mnie smutno. Jakbym powiedział jakąś straszną głupotę, oderwał go od ważnych myśli.
- Żelazną cegiełkę?
- Na przykład. Niejedną.
- Nie, Ilmar. Słowo honoru - Słowo jest nie to - uśmiechnął się - albo do swojego prościutkiego kalamburu, albo na widok mojej zasmuconej twarzy. Załóżmy, że do kalamburu.
- Ciężko byłoby nieść?
- Nie, coś ty. Na Słowo możesz wziąć, co chcesz, nie czujesz różnicy. Rzecz w tym, jakie jest Słowo.
- Jasne. Twoje jest słabe.
- Nie chodzi o siłę, przecież mówię. I od Słowa zależy, i od człowieka. Może ktoś inny z tym samym Słowem mógłby wziąć te sztabki.
Mark zamilkł i skulił się pod moim spojrzeniem.
A ja musiałem kilka razy głęboko odetchnąć, przypomnieć sobie, co Siostra przykazała i wyobrazić sobie piekło, do którego Zbawiciel nikczemników wysyła.
- Wiesz co, Mark... chodźmy stąd. Jak najdalej od tych sztabek.
Podniosłem się, pomogłem wstać chłopcu. Chodził już całkiem nieźle, nawet się nie krzywił. Może ze strachu.
- Gdyby nas złapali... nie chlapnij czasem strażnikom o Słowie - poradziłem. - Widziałem kiedyś człowieka, z którego chcieli Słowo wyciągnąć...
- Ilmar...
Wyjąłem pochodnię - już zaczęła trzeszczeć i dymić, i spojrzałem na Marka. Przez te chwile chłopiec jakby podrósł ze trzy lata.
- Dziękuję, Ilmar. Niech ci się Siostra odwdzięczy. Nigdy tego nie zapomnę. Zrobię dla ciebie, co zechcesz, przysięgam na Zbawiciela!
Nie łapałem go za język i nie prosiłem o Słowo. Zamiast tego poklepałem po ramieniu i zacząłem wchodzić po drabince. Kindżał trzymałem w zębach, przezornie podwijając język. Przezorność i ostrożność wybawia z wielu bied.
Gdyby jeszcze Mark to rozumiał...
Mark szedł z tyłu z pochodnią. Kulał i sapał, ale szedł dość szybko. A ja skradałem się z przodu, poza kręgiem światła. Bezszelestnie, nikt nie usłyszy. Nawet gdyby w domu była zasadzka - rzucą się na chłopaka, a wtedy ja pozwolę popracować kindżałowi.
Ale w domu nikogo nie było. Najwidoczniej moje chwyty zadziałały. Szczurze łajno zmyliło psy, gałązka zamiotła ślady. Strażnicy poszli dalej, wpadli do kanału i pomyśleli, że dalej uciekaliśmy wodą...
Pod drzwiami poczekałem na Marka. W milczeniu odebrałem pochodnię, zadeptałem ją. Mocno wziąłem chłopca za rękę i poprowadziłem za sobą. Było ciemno, bardzo ciemno, chmury zasłoniły księżyc. Znowu trzeba dziękować Siostrze. W ciemności strażnicy nie są dla mnie przeciwnikami. Ja widzę kontury domów, żołnierz nieprzeniknioną ciemność.
- Dobrze się składa - szepnąłem Markowi na ucho. - Teraz pójdziemy w góry. Posiedzimy tam ze dwa tygodnie i ruszymy do portu. Marynarzowi każdy grosz się przyda. Zapłacimy, ukryją nas i przewiozą.
Mark pokręcił głową.
- Nie! Nie możemy w góry!
- Dlaczego? Boisz się mnie?
- Ja... Ilmar, będą mnie szukać!
- Najwyżej tydzień. Bo żołnierze nie mają nic innego do roboty jak się po górach...
- Ilmar, kochany! - chwycił mnie za rękę, wbił paznokcie do bólu. - Przecież jesteś mądry! Uwierz mi! Trafiłem na katorgę przez pomyłkę! Jak zrozumieją, co się stało, wyślą za mną! Całe wyspy przeszukają, góry przekopią, kopalnie wywrócą na nice... Ilmar, uwierz mi, Ilmar!
Osłupiałem. A Mark trzymał mnie i szeptał bez przerwy:
- Przecież ja wiem, ty znasz się na ludziach. To pomyśl, czy mówię prawdę czy nie!
- Czy ty wiesz, co mówisz? Dlaczego mieliby cię tak szukać?
Mark jęknął cicho. Powiedział beznadziejnie:
- No, bo...
Zasłoniłem mu usta dłonią - za bardzo podniósł głos - i zapytałem:
- Chłopcze, a co radzisz mi zrobić? Wyciąć wszystkich żołnierzy w pień i przejąć władzę na Wyspach? Wziąć statek szturmem i wciągnąć na maszt czarną flagę? Porwać szybowiec z twierdzy i odlecieć niczym ptaki?
- Można szybowiec.
- I poprosimy awiatora, żeby nas zawiózł, gdzie zechcemy?
- Sam będę sterował. Umiem.
- Zwariowałeś... - potrząsnąłem lekko chłopcem. - Sterowania szybowcem uczą się najlepsi z najlepszych przez siedem lat! To nie strzelanie z kulomiotu, to nauka subtelna, nawet w Domu nie każdy ją zna!
- Ja znam!
- Mark - postarałem się, żeby w moim głosie pojawiła się cała surowość, którą dała mi natura, choć muszę przyznać, że to nie było trudne. - Nie mam zamiaru się wygłupiać, nie włożę głowy w pętlę. Nie chcesz iść w góry, to idź gdzie chcesz. Nóż ci... nie, noża ci nie oddam. Tobie nie pomoże, ale mnie uratuje. Poza tym jesteś wolny. Decyduj.