Выбрать главу

Chlipnął.

- Mark! - Ja... ja pójdę z tobą.

- Bardzo dobrze. Mądry chłopiec. Chodź.

Ruszyliśmy ulicą i Mark prawie od razu się uspokoił. Nie tracił sił na łzy, nie hałasował. Zacząłem podejrzewać, że wszystkie te szlochy były wyłącznie po to, żeby mnie wzruszyć.

Nie, przyjacielu. Widzi Zbawiciel, że nie jestem zły. Może nawet dobry. Ale nie mam zamiaru umierać przez czyjąś głupotę.

W górach nikt nas nie dostanie i z głodu nie umrzemy. Na wzgórzach jest tyle królików co na bagnach komarów. Zimna też można się nie bać. Smutne Wyspy są ciepłe, to nie kontynent. Posiedzimy trochę w górach, dojdziemy do wybrzeża, znajdziemy statek z żądnym zysku kapitanem, wrócimy do domu. Jak chłopak zmądrzeje, to naprawdę go nie zostawię, załatwię mu miejsce przy jakimś żaku albo Żydzie. Wszystko będzie dobrze, skoro Siostra nas z transportu wyciągnęła, to co teraz za problem...

Za bardzo się rozluźniłem. Wyczułem zasadzkę na dziesięć kroków, a powinienem na pięćdziesiąt. Zresztą, zasadzka była porządna - trzy sylwetki zastygłe nieruchomo pod ścianą, dwie duże, jedna mniejsza. W milczeniu, bez gadania, bez palenia. Albo doświadczeni wojacy, albo nadgorliwi rekruci.

Zamarłem, do bólu ścisnąłem dłoń Marka. Chłopiec zrozumiał, znieruchomiał.

Ale pasztet. Jeszcze nas nie usłyszeli, może zadrzemali wszyscy trzej? Ale czy to długo? Chłopak nadepnie na gałązkę albo otworzy usta...

Bardzo powoli pochwyciłem Marka pod kolana, wziąłem na ręce. Nie ufałem jego krokom, wolałem sam pójść za dwóch.

Żeby tylko się nie odzywał, żeby poczekał z pytaniami!

Mark jakby oniemiał. Nawet przestał oddychać. I właśnie jego zrozumienie, jego zaufanie mnie wystawiły. Zamiast się cofnąć, postanowiłem przejść obok patrolu. Jak wyjdziemy za pierścień obławy, od razu będzie łatwiej. Rano strażnicy zameldują, że obok nich nikt nie przechodził, zaczną przeczesywać ruiny. A wtedy my już będziemy daleko!

Zrobiłem krok do przodu. Bezszelestnie, nie zawiodły buty na drogim zamorskim kauczuku, wszystkie nawyki od razu powróciły, a chłopiec zastygł, trzymając mnie mocno za szyję i kuląc się, jakby starał się być lżejszy!

I wtedy sylwetka mniejszego strażnika poruszyła się i zaszczekała!

Idiota! Ale ze mnie idiota!

Przecież to jasne! Kto wyśle w nocy patrol złożony z trzech ludzi, skoro zgodnie z regulaminem można wysłać dwóch z psem?

- Kto idzie? - rozległo się od ściany. Głos wcale nie był senny, był przepalony, mocny. Nie rekrut fajtłapa, lecz doświadczony strażnik.

Już się nie kryjąc, postawiłem Marka na ziemię, pchnąłem w plecy, wyciągnąłem kindżał.

- Bierz ich, Chan!

No tak, jak nazwać rosyjskiego wilczura, jeśli nie chan...

Czarny cień skoczył w naszą stronę, wyciągnąłem przed siebie ręce z kindżałem. Gdy dzieliło nas już tylko pięć kroków, pies skoczył, chcąc wczepić się w gardło, tak jak go uczono.

Ale ja kucnąłem, podrzucając ręce do góry, łowiąc odsłonięty psi brzuch na stalowe ostrze.

Pies zaskowyczał, gdy metal rozpruł mu brzuch. Uderzyłem dobrze, a do ostrości klingi nikt nie mógłby się przyczepić. Rozprułem psa od gardła do samczych klejnotów, zalał mnie deszcz jego krwi, jakby się niebiosa rozwarły. Pies przeleciał przeze mnie, przewrócił Marka i spadł, miotając się w agonalnych konwulsjach. Chłopiec krzyknął przestraszony.

- Sukinsyny, zbóje! - zawył strażnik. Widocznie pojął, co się stało z psem i wściekł się. - Rozerwę was na strzępy, bandyci!

I wszystko byłoby w porządku, w ciemności strażnik szybko podzieliłby los swojego psa, ale jego towarzysz nie tracił czasu.

Rozległo się szuranie i noc rozstąpiła się przed światłem nowomodnej karbidowej lampy. Trudno o jaśniejsze światło.

Strażnicy mieli nas teraz jak na patelni - ja z kindżałem, cały we krwi, Mark na ziemi, odczołgujący się od podrygującego psa.

- Są tu obaj! - Powiedział strażnik z latarką. Głos nie był ani przestraszony, ani zły. To było najgorsze. W dodatku lampa nie miała lustra, co pozwalałoby jej świecić tylko w jedną stronę, lecz była okrągła. Nie wyrwiesz się z kręgu światła. Strażnik postawił lampę na ziemi i sięgnął do pasa.

Błysnęły pałasze. Dobre pałasze, może nie stalowe i nie tak ostre jak mój kindżał, ale ze cztery razy dłuższe.

Obaj ruszyli na mnie, myśląc pewnie, że Mark niczym im nie zagraża. A może z innego powodu. Strażnik z lampą szybko i krótko przypomniał swojemu towarzyszowi:

- Chłopaka nie rusz, nagroda...

Co to się dzieje, bracia złodzieje! Nie za mnie, Ilmara Przebiegłego, słynnego w całym Mocarstwie wyznaczono nagrodę, lecz za małego bastarda!

Zacząłem się cofać, odsuwając kindżał do ramienia, szykując się do rzutu. To ich na chwilę powstrzyma. Zbieg bez kindżału jest łatwą zdobyczą, ale dla tego, który zrobi pierwszy krok, to żadna pociecha.

- Ej, hołoto...

Mark stał nad nieruchomym psem i miał taki głos... głos prawdziwego arystokraty, któremu głupi strażnik zastąpił drogę. Żołnierze drgnęli i odwrócili się odruchowo.

Chłopak trzymał ręce w rozprutym psim brzuchu. Wyprostował się, składając dłonie w łódkę - wybacz mu, Siostro! - i machnął nimi, jak chlapiące się w wodzie dziecko.

Gęsta ciemna ciecz trysnęła w twarz strażników. Nie spodziewali się, że umyją się w psiej krwi.

- A... - wykrzyknął z irytacją strażnik, który spuścił na nas psa. Chwilę później po jego irytacji nie zostało nawet śladu - skoczyłem i dosięgłem ostrzem do jego arterii szyjnej. Co tam bryzgi psiej krwi... Teraz był od stóp do głowy zalany własną.

Drugiego strażnika nie zdążyłem zaatakować. Cofnął się, umiejętnie zasłaniając pałaszem, nie tracąc czasu na bezsensowny atak. Teraz siły były nierówne, on jeden, nas dwóch, a chłopca musiał zacząć liczyć, nie odważył się od niego odwrócić. Cofał się tyłem, wpatrzony w kindżał w moim ręku. Nasze spojrzenia spotkały się i w jego oczach zobaczyłem strach, wystarczający, aby zaryzykować pochylenie się i wyszarpnięcie z martwych rąk drugiego pałasza.

- Rzuć broń - powiedziałem. - Słowo Ilmara - nie tknę cię.

Naprawdę darowałbym mu życie. Gdyby rzucił broń i powiedział wszystko - gdzie są inne posterunki, ilu ludzi bierze udział w obławie, jaką nagrodę obiecano za Marka - gdyby powiedział, zostawiłbym go w ruinach, niech czeka na swój los.

Ale strażnik mi nie uwierzył. Cofał się dopóki mógł, a potem odwrócił się i zaczął biec, w biegu wyszarpując coś z kieszeni. W zapale walki pomyślałem, że to ręczny kulomiot.

Umiem rzucać nożami. W końcu to najbardziej złodziejska broń. Do tego kindżału jeszcze nie przywykłem, jeszcze nie próbowałem nim ciskać. Ale wyważony był świetnie, krew wrzała mi w żyłach i zdecydowałem się.

Kindżał wszedł między łopatki, strażnik przekoziołkował i upadł na ulicę. Leżał, wstrząsany drgawkami, ale nogi już go nie słuchały.

- Na jedenastu zdrajców - zakląłem.

Popatrzyłem na Marka, chcąc wyładować na kimś złość.

- Przecież mówiłem, żeby nie iść w góry - powiedział szybko chłopak. Ochłonąłem. Racja, to ja wybrałem drogę. A podczas walki Mark pokazał, że jest prawdziwym mężczyzną, a nie arystokratycznym mazgajem i żeby coś takiego wymyślić - krwią psich wnętrzności zalać oczy wrogom!

- Dziękuję, Mark - odezwałem się. - Znowu jestem twoim dłużnikiem.

Chłopiec popatrzył na psa i poprosił:

- Daj pałasz, Ilmar.

Podszedłem, podałem mu broń. Mark nachylił się i jednym zamachem przeciął psu gardło.

Słusznie. Pies żył, po prostu odrętwiał z bólu. Po co stworzenie męczyć. Niczemu nie jest winne.