Выбрать главу

Podszedłem do strażnika z gołymi rękami. Ten rozpaczliwym wysiłkiem przekręcił się na bok, popatrzył na mnie, wykrzywił się w złym uśmiechu... i podniósł rękę z krótką rurką.

To nie był kulomiot, tylko rakieta sygnałowa z samozapłonem. Strażnik ostatnim wysiłkiem ścisnął rurkę i w niebo pomknęła ognista strzała. Zrobiło mi się zimno w środku. Odchyliłem głowę i patrzyłem, jak nad miastem rozkwita czerwona gwiazda. Rakieta szybowała jeszcze przez pięć sekund, potem rozpadła się w pięknym, karnawałowym deszczu iskier.

Pochyliłem się nad strażnikiem, przykląkłem na jedno kolano i ze spóźnionym przerażeniem pojąłem, że gdyby poczekał, aż podejdę bliżej i strzelił mi rakietą w brzuch - byłoby po mnie. Koniec Ilmara Przebiegłego. A raczej - Pieczonego.

Jednak był dobrym strażnikiem. Zamiast wyrównywać rachunki z zabójcą, wolał dać sygnał towarzyszom.

- Koniec z tobą, zbóju - wyszeptał strażnik. - Liniowiec jutro wchodzi do zatoki... desant przeczesze całą wyspę. Będziesz pił własną krew...

- Nie łżyj przed śmiercią - powiedziałem, czując zimny dreszcz. - Dla dwóch katorżników arystokrata nie oderwie zadka od fotela...

Strażnik wyszczerzył się w strasznym przedśmiertnym uśmiechu i zamknął oczy.

Oto i ósmy z twojego tuzina, Ilmarze. Widzisz, jak Zbawiciel spogląda na ciebie z nieba? Niedługo westchnie i odwróci się...

- Jeśli Szare Kamizele wezmą się za wyspę, nawet mysiej nory nie przeoczą - odezwał się Mark z tyłu.

Odwróciłem się.

- Wierzysz mu? Orły nie łapą much, pretorianie nie polują na katorżników!

- A co to niby za liniowiec z desantem? - Chłopiec był niewzruszony. - Srebrzyste Piki są na Kaukazie, pomagają chanowi rosyjskiemu...

Przypomniałem sobie psi skok i wzdrygnąłem się.

- Złote Podkowy są w stolicy, Miedziane Hełmy nadal w Londynie, tam ciągle jest niespokojnie. Zostają tylko Szare Kamizele.

O najlepszych pretoriańskich oddziałach Domu Mark mówił z taką niedbałością, jak ja o przyjaciółkach przy kuflu piwa w knajpie. Galina pojechała na południe, Judi znowu wyszła za mąż, Natalie chora, jedna tylko gruba Marie gotowa Ilmara pocieszyć...

- Nie będą arystokraci...

Zamilkłem. Mark patrzył mi prosto w oczy. Przepraszająco, bezradnie. On też wiedział, kim są Szare Kamizele. To nie eleganciki na parady i warty honorowe, jak Złote Podkowy, ale prawdziwa bojowa siła Domu, każdy ze Słowem, każdy z kulomiotem, proch wąchali, krew pili, gotowi skoczyć w ogień i wodę, nie dla pieniędzy, bo po co arystokratom pieniądze, lecz dla sławy...

Mark wiedział to może nawet lepiej niż ja.

- Coś ty nawyprawiał, mały? - zapytałem.

- Jestem złodziejem, Ilmarze Przebiegły. Takim samym złodziejem jak ty. Tylko to, co ja ukradłem, warte jest bardzo, bardzo wiele.

Tym razem mu uwierzyłem. Odwróciłem ciało strażnika, wyjąłem z jego pleców nóż, wytarłem o mundur, podałem chłopcu.

- Weź. Ja wezmę pałasz.

- Niepotrzebnie się do ciebie przyczepiłem. - Powiedział nagle Mark. - Wiesz co, Ilmar, rozdzielmy się. Jeśli Szare Kamizele mnie pierwszego złapią, na ciebie już nie będą polować. Posiedzisz gdzieś w ukryciu i uciekniesz.

Przez sekundę zastanawiałem się, czy czasem chłopak nie ma racji. Potem pokręciłem głową. Jeśli nawet rzeczywiście główną zwierzyną jest Mark, mnie i tak nie dadzą spokoju. Od takiego wstydu jak wysadzenie na wyspie desantu arystokratów strażnicy dostaną amoku. Im też wystarczy sił, żeby przetrząsnąć góry i kopalnie.

- Uciekniemy razem - powiedziałem. - Przeszukaj kieszenie tamtego strażnika.

Mark nie spierał się. Ale najpierw dotknął ciała nieboszczyka i powiedział:

- Biorę jego śmierć na siebie, Zbawicielu.

Otworzyłem usta, ale było już za późno. Co teraz można powiedzieć. Mark miał takie prawo, w końcu razem walczyliśmy.

A ja od razu poczułem ulgę. Siedmiu to nie to samo co ośmiu. A czułem, że jeszcze przyjdzie mi przelać krew na tych przeklętych Smutnych Wyspach.

Rozdział czwarty,

w którym zastanawiam się, jaka śmierć jest weselsza, ale żadna mi się nie podoba

Ech, gdyby nie te Szare Kamizele! Ucieklibyśmy w góry i żadni strażnicy nie zdążyliby na rakietę sygnałową. Ale teraz... to tak jakby w czasie pożaru wcisnąć się w najdalszy kąt, żeby się jak najpóźniej usmażyć.

Jak jest pożar, to trzeba uciekać. Uciekać, nawet przez ogień, zanim rozpali się na całego.

Zdjąłem ze strażnika zieloną kurtkę, założyłem zamiast swojej. W kieszeniach nie było nic pożytecznego. W ubraniu drugiego Mark znalazł trzy drobne miedziane monety i jeszcze jedną rakietę sygnałową. Ani jedzenia, ani mapy... zresztą, po co im mapa, siedzą na Wyspach latami, wszystkie kąty tu znają.

Lampy nie braliśmy, po prostu zgasiłem ją, żeby nie ułatwiać wrogom pracy.

- Idziemy, nie ma się co rozsiadywać - rzuciłem.

Mark popatrzył na mnie pytająco. Westchnąłem.

- Nie, nie w góry. Pójdziemy do portu. A nuż się uda?

- Na statek?

- Chodź, nie ma czasu!

Próbowałem wyobrazić sobie, jak straż rozstawiła posterunki. Na wszelki wypadek przyjąłem najgorszy wariant - gdy oficerowie biegają z pianą na ustach, komendant wali ludzi po gębach, sierżanci kopniakami poganiają żołnierzy. Sieć była szczelna, ale nie na tyle, żeby się nie prześliznąć. Gdybyśmy zauważyli jeszcze jeden posterunek, szłoby się już zupełnie spokojnie...

Przeszliśmy ze sto metrów, gdy obok nas, przyczajonych w zaułku, zadudniły kroki. Biegło czterech, na szczęście bez psów, z dwoma lampami, jasne promyki ślizgały się po ruinach. Oceniłem kierunek i czas, i skręciliśmy bardziej w prawo. W samą porę, ominęliśmy kolejny patrol. Ci mieli psa. Dobrze, że ich podniecenie udzieliło się psu i zwierzę nas nie wyczuło.

Oho, teraz będzie ciężko. Znajdą ciała i zupełnie się wściekną. Wprawdzie z najbardziej niebezpiecznej strefy już się wydostaliśmy i wnyki złapały powietrze, za to skończyły się ruiny, a zaczęły slumsy. Gdzieniegdzie w oknach migotało światło. Dobrze chociaż, że po ulicach nikt się nie włóczył, wszyscy ukryli się za mocnymi drzwiami... boją się zbiegłych katorżników. To znaczy nas. Spojrzałem na Marka. W nierównym słabym świetle jego twarz wydawała się biała, ale usta miał mocno zaciśnięte, a spojrzenie żywe. Dobrze się trzyma. Pomyślałem, że można się o niego nie martwić.

Już prawie doszliśmy do portu, gdy z przedmieść z piskiem wystrzelono w niebo rakiety sygnalizacyjne. Trzy czerwone, jedna żółta, potem jeszcze jedna czerwona.

- Szyfr wojskowy - szepnąłem chłopcu. - Posterunek stracony, wroga nie stwierdzono.

Chłopiec nie odezwał się.

- Poczekaj tu - poleciłem. - Jeśli usłyszysz hałas... no, hałas to jeszcze nic takiego. Ale jeśli po hałasie minie dziesięć minut i ja nie przyjdę, uciekaj. Gdzie chcesz, niech ci Siostra pomoże, ja się będę trochę zapierał, ale potem na przesłuchaniu to już wszystko powiem, nie miej żalu.

Chłopiec skinął głową, dalej poszedłem sam. Miejsce miał dobre, za grubymi kolumnami, podtrzymującymi półokrągły balkon, w kompletnej ciemności. Szukać go tu nie będą, a przypadkiem nie zobaczą.

Chciałem wypatrzyć jakiś statek, szykujący się do wyjścia w morze, oraz zorientować się, jak się na niego dostać. Liczyłem, że uda nam się ukryć w ładowni i wyjść na pełne morze. Wtedy może dogadamy się z kapitanem. Miałem na kontynencie pewną skrytkę, trzymałem na czarną godzinę... ale czy może być czarniejsza?

Gdy wyszedłem na nabrzeże i popatrzyłem na port, zrozumiałem, że z moich planów nici. Oblał mnie zimny pot, zamarło serce.