Port był opasany jasnymi światłami. Bezpośrednio na ziemi postawiono karbidowe lampy, przy każdej siedział żołnierz, przechadzało się kilka patroli. W zatoce stał statek, z wyciągniętymi na całą długość linami, rzęsiście oświetlony, niczym w dniu imienin głowy Domu, z marynarzami na pokładzie.
Żołnierze wcale się nie kryli. Nie po to otoczyli port, żeby nas złapać - wiedzieli, że mała rybka w każdej sieci znajdzie dziurkę. Odstraszali nas od portu, dawali do zrozumienia - nie podchodźcie, nic z tego nie wyjdzie.
- Siostro Orędowniczko - wyszeptałem. - Za co tak? Czy jestem ostatnim gadem na ziemi? Czy nie przestrzegam przykazań?
Siostra milczała. Albo nie chciała, albo nie mogła pomóc. Siostra wszystkim pomaga, jednym mniej, innym bardziej. Widocznie dla mnie nastało to mniej.
W ciągu minuty przemknęło mi przez głowę dwadzieścia awanturniczych planów, ale wszystkie były niedostatecznie szalone. Nie przejdziemy. Nigdy. Nie przepełzniemy po kanałach, nie przepłyniemy wzdłuż brzegu, nie przemkniemy się w ubraniu zwykłego obywatela czy strażnika.
Koniec.
Do portu się nie przebijemy, a jutro do wyspy przypłynie liniowiec i wtedy dopiero zacznie się zabawa. Na brzeg wyjdą arystokraci w swoich kamizelach z szarej stali, których kulą nie przebijesz, wyprowadzą konie, przywykłe chodzić po górach i wlec się po błocie.
Wygonią wszystkich mieszkańców z domów, przeczeszą wyspę z psami...
Zajęczałem cichutko, ruszyłem z powrotem. Co teraz? I skąd taka panika, taka gorliwość? Dlaczego komendant wypuścił z rąk chwałę schwytania przestępców, żeby tylko nie wypuścić nas? Jakby już nie o honor szło, lecz o to, by głowę unieść!
Mark czekał na mnie pod balkonem. W milczeniu wyszedł, wziął za rękę, przytulił się na chwilę. Poczułem, jak wali mu serce. Denerwował się.
- Źle - powiedziałem szczerze. - Port jest otoczony, nie da się przejść. Strażników jak pcheł na psie. Psów też nie brakuje... Wpadliśmy, Mark. Nie warto się było szarpać... w kopalniach też ludzie żyją.
- A gdyby schować się w jakimś domu?
- Tylko odwleczemy kaźń.
Staliśmy w ciemności, nachylając się do siebie i szepcząc. Dwóch pechowych zbiegów, którzy zdążyli wymazać ręce krwią.
Doskonała pora, żeby się nad sobą poużalać.
- To nic, Ilmara tak łatwo nie weźmiecie - powiedziałem, nawet nie do Marka, tylko do samego siebie.
- Dużo jest żołnierzy w porcie?
- Bardzo dużo.
- Miasto szczelnie otoczone?
- Mysz się nie prześliźnie.
- To kto jest w forcie?
Spojrzałem chłopcu w twarz. Miał złe, uparte oczy.
- Tylko nie wiem, czy mają tu szybowce. Tym bardziej takie, które latają na duże odległości.
- Jeden jest na pewno. No bo skąd by w garnizonie wiedzieli, kim jestem?
Przymknąłem oczy i zacząłem sobie przypominać, czy nie widziałem na wodzie wojskowego klipera. Chyba nie. Więc wodą nikt nas dogonić nie mógł.
- W jednej bajce lis schował się przed psami w budzie. Nawet jeśli nie ma szybowca, ukryjemy się w forcie. Tam na pewno nie będą nas szukać.
Plan był tak niezwykły, że mi się spodobał.
- W bajkach ludzie wspinają się w niebo po łodydze fasoli - burknąłem dla porządku.
Ze wszystkiego, co mogliśmy teraz zrobić, wejście do fortu było jedyną szansą. Niechby nawet minimalną.
- Żeby tylko zdążyć przed świtem - powiedziałem. - Jak noga?
- Boli, ale nie bardzo. Nie bój się, Ilmar, nie będę zawadą. Jak będzie trzeba, pobiegnę.
- Jak będzie trzeba, polecisz jak ptak.
Poddałem się.
Być może niegdyś fort był rzeczywiście niezdobytą twierdzą. Sam Uszakow-pasza Wyspy szturmował i rozgorzały tu prawdziwe walki. Ale teraz fort nie bał się oblężenia. Mury miał tylko z dwóch stron, pozostałe wyburzono dla wygody zabudowy i teraz służył jako potężne kamienne koszary dla trzech setek strażników. Dzisiaj, gdy niemal wszyscy biegali po mieście i ochraniali port, przejście do niego było bardzo proste.
Na drodze prowadzącej na skały posterunek oczywiście był. Trzech rekrutów siedziało w kręgu światła i rżnęło w karty. Aż mnie zatkało od takiej beztroski. Też nas odstraszają, jak w porcie?
Ominęliśmy ich łukiem, przez porośnięte wiciokrzewem zbocze. Wiała lekka bryza, krzaki szumiały, można było nie kryjąc się przejechać na koniu. I znowu wyszliśmy na drogę, porządną, kamienną, szeroką. Wtedy pojawiły się wątpliwości. Posterunek to nie patrol, nie muszą mieć psa. Tym bardziej że psy biegają po wyspie. Ale skąd takie rozluźnienie dyscypliny, i to pod okiem przełożonych? Kazałem Markowi czekać i poszedłem przodem.
Miałem rację. Był również drugi posterunek. Dwóch żołnierzy z oficerem, w ciemności błysnęła lufa kulomiotu. Przez pół godziny ich obserwowałem, niebo już zaczęło jaśnieć, gdy się upewniłem, że i tę czujkę można ominąć. Rozluźnili się przed świtem, zaczęli drzemać. Wróciłem po Marka i po cichu przekradliśmy się obok warty.
Która mogła być godzina? Piąta rano? Powinniśmy mieć jeszcze z godzinę, dobrze, że niebo jest zaciągnięte chmurami. Ale jak zacznie świtać, żołnierze będą wracać do koszar i złapią nas.
- Placyk szybowców jest tam, za murem - szepnąłem Markowi. - Zrobimy tak. Rozejrzymy się, co i jak, poszukamy kryjówki. Może uda się gwizdnąć żarcie...
Mark mnie nie słuchał. Patrzył na rozwidlenie dróg - jedna prowadziła do fortu, do koszar i domu komendanta, a druga - do równego placyku na skale, na którym lądowały szybowce. Chłopak był napięty jak struna. Długo tak nie pociągnie.
Zresztą, ja też nie jestem z żelaza.
- Spróbujmy, Ilmar - powiedział półgłosem. - Przysięgam, że umiem unieść szybowiec.
- Wylądować też umiesz?
- Powinienem.
Nic jeszcze nie postanowiłem. Ukrywanie się w forcie to szaleństwo, ale szaleństwo słuszne, pasujące do Ilmara Przebiegłego. A zaufać chłopcu, zapewniającemu, że podniesie szybowiec w niebo... Tyle to nawet ja nie dam rady zrozumieć.
Ale dlaczego nie poszukać kryjówki na placyku szybowców?
- Chodźmy.
Dalej nie było już posterunków. Chyba naprawdę wszyscy byli w mieście, skoro nie ochraniali takiego miejsca.
Zresztą, po co ochraniać szybowce? Kto umiałby nimi polecieć, prócz awiatorów arystokratów?
Plac był duży, zajmował mniej więcej tyle miejsca co sam fort. Na pewno włożyli w niego równie dużo pracy, kamień ściosano starannie, równiej niż na placu przez pałacem hrabiego. Idziesz i czujesz, jakbyś szedł po lodzie. Ale podeszwy się nie ślizgają, kamień jest równy, ale chropowaty. Ilu katorżników przeklinało tu swój los, ilu łomem i kilofem granit wydobywało, ilu na kolanach pełzało, szlifując i wyrównując?... Na brzegu placu, bliżej fortu, wznosiło się kilka budynków. Ominęliśmy je.
Szybowce były trzy. Dwa mniejsze, przykryte brezentowanymi pokrowcami, a także jeden duży, bez pokrowca. Mark od razu pociągnął mnie do niego i ja posłusznie ruszyłem za nim. Obudziła się we mnie ciekawość... jeśli nawet przyjdzie umierać, to chociaż popatrzę na ten cud na cudami, wobec którego wszystko blednie.
Szybowiec wyglądał jak ptak. Ogromny ptak, który rozprostowuje skrzydła, który zastygł zmęczony, nie zdecydował się odlecieć. Z każdym krokiem czułem coraz większe onieśmielenie. Miałem wrażenie, że gigantyczne cielsko drgnie, odwróci do nas ostry dziób kabiny, że usłyszę drwiący klekot. Nawet nie zauważyłem, że szepczę modlitwę do Zbawiciela, kajam się we wszystkich grzechach, obiecuję wielkie ofiary.
Mark szedł przodem.
Dopiero tuż obok szybowca trochę się uspokoiłem. Było w nim tyle samo życia co w powozie. Skrzydła zrobiono z drewna, z cienkich, splecionych w kratę - listewek, obciągniętych szczelną, lśniącą, jakby pokrytą lakierem tkaniną. Na wszystkim wymalowano wielkie kolorowe orły i inne emblematy. Z przodu znajdowała się mała, oszklona kabina. Wysoki, rozdwojony ogon też był z drewna i materiału. Wszystko to wibrowało na wietrze i cienko, żałośnie jęczało. Pod kabiną umocowano długą rurę, obciągniętą szarymi, metalowymi obręczami. Szybowiec trzymały mocne sznury, w przeciwnym razie dawno zjechałby w przepaść na swoich kółeczkach.