- Daleki - powiedział Mark. - Daleki szybowiec. Więc tak się dowiedzieli, Ilmar. Mówiłem ci, że poślą za nami szybowiec. Mieliśmy szczęście, statek go wyprzedził.
- Widać Siostra cię lubi - czułem, że powinienem powiedzieć coś takiego: słusznego i pozbawionego mistyki. Wyzbyć się lęku przed szybowcem.
Chłopiec już wsiadał do kabiny. Zajrzałem - dwa drewniane fotele, tak kruche, że trudno pojąć, czemu się jeszcze nie rozpadły, przed przednim dźwignie, pedały, ciągi na linach. Na desce kilka cyferblatów - zegar mechaniczny, coś jakby barometr, kompas i jeszcze coś. Strzałki i cyfry na przyborach były pokryte fosforem i tajemniczo migotały. Wszystko oszklone, tylko sufit był z mocno naciągniętej tkaniny, ale też z okienkiem w drewnianej ramie.
Mark posiedział chwilę w fotelu, rozejrzał się. Potem sięgnął w Chłód i podał mi zapalniczkę.
- Poświeć, Ilmar. Tylko ostrożnie, szybowiec plonie jak zapałka.
Zacząłem świecić. Zapalniczka szybko się nagrzała, srebro parzyło mi place, ale cierpiałem. Mark uważnie oglądał przyrządy.
- Zgaś - powiedział w końcu.
Odchylił się na oparcie, przy jego małym wzroście fotel mógł być nawet wygodny. Westchnął:
- Można spróbować. Nie stchórzysz, Ilmar?
W końcu zaczęło do mnie docierać, że chłopak jest zupełnie poważny. Ma zamiar wznieść szybowiec w powietrze i polecieć na kontynent.
Siostro, daj mu rozumu! Ile stąd do kontynentu! Nad morzem! Nawet nie każdy awiator może coś takiego zrobić!
- Jak będziesz sam spodnie suszył, zapytaj, czy nie stchórzyłem!
Kto mnie za język ciągnie! Powinienem dać Markowi po karku i pójść szukać dobrej kryjówki!
- Poświeć jeszcze.
Posłuchałem, chociaż zapalniczka nie ostygła. Mark tymczasem wsunął rękę pod fotel. Poszukał tam czegoś, pokręcił głową. Przechylił się do tyłu, obmacał drugi fotel. Popatrzył na deskę z cyferblatami. Posłusznie sunąłem zapalniczką za jego twarzą.
- Map nie ma - powiedział cicho Mark. - Niedobrze. Nie ma map i...
Wpatrzył się w deskę. Podążyłem za jego spojrzeniem. Cyferblaty, dźwignie... Okrągła dziurka, z której sterczały dwa małe stalowe pręty.
- I zapalnika też nie ma... - dodał ze znużeniem Mark.
- Nie polecimy?
- Do kontynentu nie dolecimy.
- No to chodź, szybko!
- Poczekaj.
Mark wysunął się z kabiny. Beznadziejnie popatrzył na inne szybowce, pokręcił głową. Potem jego spojrzenie znowu nabrało twardości.
- Potrzebny jest awiator. Ilmar, idziemy.
Awiator?
To mi się spodobało.
Mark nie wierzył w siebie, nie mógłby sterować szybowcem. Ale jeśli prawdziwemu awiatorowi podsunąć do gardła nóż i twardo zażądać...
- Już świta... - przypomniałem. - Pchać się teraz do fortu...
- Awiator daleko od maszyny nie odejdzie. Popatrzymy w tych domkach.
Też mi maszyna! Drewno i płótno żaglowe. Widziałem już prawdziwe maszyny - pompy parowe, które z kopalni wodę wyciągają, główną maszynę fabryki broni, od której sto pasów biegnie i każdy tokarką obraca...
To są maszyny. Kocioł wielkości karety. Dziesięciu palaczy węgiel nosi, para huczy, koła się kręcą. Korbowody brązowe chodzą, błyszczą smarem.
A szybowiec, chociaż nie jestem przesądny, wyglądał bardziej na sztuczkę czarodziejską...
Ale posłusznie szedłem za Markiem. Głowa mu pracuje i teraz jego naiwna odwaga jest bardziej przydatna niż moja ostrożność.
Dwa budynki bez okien, bardzo duże, w których mógłby się zmieścić szybowiec, Mark ominął. Trzeci był zwykły mały domek, ładny, ale nieduży. Może dla obsługi albo dla wartowników? Czy w takim domku nocowałby wysoko urodzony awiator? On zająłby najlepszy pokój fortu, komendanta z łóżka wygonił...
Mark pociągnął za drzwi i popatrzył na mnie bezradnie. Mam cię, chłopaczku. Zamknięte?
Wyciągnąłem rękę - bez słowa dał mi kindżał, dostał w zamian zapalniczkę.
- Światło - szepnąłem.
Teraz Mark świecił, a ja pracowałem. Zamek był prościutki. Przekręciłem mechanizm, nawet nie wypychając włożonego od wewnątrz klucza. Szarpnąłem za drzwi. Aha, jeszcze zasuwa.
Zasuwa się nie poddawała. Nie było też szczeliny, żeby ją klingą odsunąć.
- Nie da rady? - zapytał samymi wargami Mark.
- Po co człowiekowi głowa? - zapytałem tak samo cicho.
- Żeby ręce miały mniej pracy.
- A po co ręce? Żeby nie myśleć tam, gdzie myśleć nie trzeba.
Odszedłem na kilka kroków. Jeszcze raz obrzuciłem domek spojrzeniem.
Nie może tu być mocnej zasuwy. Nikt nie liczył, że domek miałby odpierać oblężenie.
Wziąłem rozbieg i uderzyłem w drzwi barkiem. Zasuwka brzęknęła, wyszarpując gwoździe. Drzwi się otworzyły. Przeturlałem się do środka i natychmiast zerwałem, a Mark, spryciarz, skoczył za mną, świecąc mi zapalniczką. Normalnemu człowiekowi żałosny języczek ognia nie przyniósłby żadnego pożytku, a ja dojrzałem szafy, ławkę, cebrzyk z wodą. I drugie drzwi. Kopnąłem, otworzyły się na oścież.
W tym drugim pokoju najwyraźniej ktoś mieszkał. Rozległ się szelest i przestraszony krzyk. Mark już zajrzał za mną. Raczej poczułem, niż zobaczyłem ruch, skoczyłem, spadłem z góry, wymacałem gardło i przycisnąłem do skóry kindżał. Przestraszony człowiek krzyknął. Nieprzyjemna rzecz budzić się z nożem przy szyi.
- Szukaj lampy! - poleciłem.
Mark kręcił się po pokoju, zapalniczka zgasła. Jęknął, wpadając na coś.
- Na stole szukaj! - Dodałem już spokojniej. W pokoju najwyraźniej nikogo więcej nie było, kilka sekund nie zrobi nam różnicy.
W końcu brzęknęło szkło i zasyczał rozpalający się knot. Nie karbidowa, naftowa...
Popatrzyłem na swojego jeńca.
A to ci dopiero!
To nie był awiator, tylko młoda dziewczyna.
Jęknąłem zirytowany, zabrałem nóż, usiadłem na brzegu łóżka. Dziewczyna przywarła do ściany, podciągnęła kołdrę do podbródka. Ładna. Jasne włosy splecione w warkocz, zgodnie z modnym rosyjskim obyczajem, miękkie ramię świeciło się białą skórą.
- Nie bój się - powiedziałem. Zerknąłem na Marka, który patrzył na dziewczynę jak zaczarowany. - Nie mamy szczęścia, mały.
Dziewczyna chlipnęła.
- Gdzie awiator? - zapytałem groźnie.
- Do fortu poszedł... komendant go wezwał...
Szloch ucichł. Nierządnica, ale jeszcze świeża i kusząca. Najwyraźniej nie pali tytoniu, i z żołnierzami nie śpi. Postarał się komendant dla awiatora arystokraty.
- Dawno?
- Nie... był hałas... - chlipnęła. - Nie zabijajcie mnie, dobrzy ludzie, w imię Zbawiciela nie zabijajcie. Ja wam obu wygodzę, ja umiem...
- Dzięki za dobre słowo - uśmiechnąłem się posępnie. - Ale gdy głowa w pętli o zabawach nie myślisz. No nie płaczże, nie ruszę cię.
Mark oderwał w końcu wzrok od białego ramienia, przeszedł się po pokoju, jakby coś wywąchiwał. Zajrzał do szafy, potem skoczył do sofy przy ścianie, wziął do ręki błękitne szmatki.
- Ilmar, mundur!