- Maszynę zniszczycie i sami zginiecie - powiedziała Helen.
- Może - zgodził się Mark. - Ale spróbuję. Nie mam innego wyjścia.
Może miał nadzieję, że nastraszy ją rozbiciem szybowca? Widziałem już takich bohaterów, co za wiernego konia gotowi oddać życie...
Helen popatrzyła na mnie:
- On z tobą nie poleci. Będzie się bał. To pewna śmierć.
Mark spojrzał na mnie przepraszająco. Nic nie powiedziałem. W środku poczułem chłód i pustkę, zapragnąłem odwrócić oczy.
- Wybacz, Ilmar. Ale mnie nie będziesz zatrzymywał?
- Nie będę - zgodziłem się z ulgą. - Każdy sam wybiera swoją śmierć.
- Co ty na to, Helen? - zapytał drwiąco Mark.
- Nawet z pasa nie ruszysz! - Nachyliła się do przodu, wczepiła się w oparcie fotela.
- Ruszę. Wiatr jest dobry. Do wody daleko, może zdążę wyprostować. Strumień powietrza jest wstępujący, co, może nie?
- I tak nie dolecisz!
- Ale spróbuję - powtórzył Mark. W jego głosie była taka twardość, że zrozumiałem - poleci. Może niedługo, ale poleci.
- Ja z tobą, mały - powiedziałem zdrętwiałymi wargami. - Co za różnica... jeden koniec...
- Daj zapalnik i mapy - zażądał Mark.
- Nie masz praktyki, do kontynentu nie każdy awiator doleci!
- Oczywiście, Nocna Wiedźmo... gdzie mnie się równać z tobą. Ale spróbuję.
Gdy nazwał ją Nocną Wiedźmą, przez twarz dziewczyny przemknął jakiś cień. Duma i rezygnacja.
- Nie rób tego, Markus. Pamiętaj o honorze.
- Mój honor jest ze mną, kapitanie! Pomyśl lepiej o swoim.
No nie. Kobieta w stopniu kapitana.
Mam z czego być dumny. Pokonałem oficera arystokratę! A jakiej płci... o to już mniejsza.
- Rozbijesz się - wymamrotała Helen. - Rozbijesz się, rozbijesz...
Wyrwała się, strząsnęła moją rękę. Nie powstrzymywałem jej. Nie miała zamiaru zabijać Marka, przeciwnie, trzęsła się o jego życie. Myśl, że chłopak się rozbije, przerażała ją bardziej niż własny los.
- Siadaj z tyłu, Ilmar - powiedział Mark... Markus. - A ty patrz, Helen, jak twój ptaszek umie latać.
Odsunąłem dziewczynę i usiadłem na tylnym siedzeniu. Siostro, Siostro, daj mi rozum, co ja robię? Żeby choć godzinę jeszcze pożyć... świt powitać, przyjąć śmierć z bronią w ręku... Myśli tłukły się w głowie jak świerszcze w klatce, ręce drżały, na twarz wystąpił pot. A jednak wszedłem do ciasnej klatki kabiny, skurczyłem się na siedzeniu, wsunąłem nogi pod fotel awiatora, na kratkowaną drewnianą podłogę.
- We troje na pewno na dolecimy - powiedziała martwym głosem Helen. - Niech on wyjdzie. Ja... ja poprowadzę.
Mark odwrócił się.
To znaczy, że mam tu sam ginąć? Nie do mnie los się uśmiechnął, lecz do chłopca bastarda? Wyrwie się ze Smutnych Wysp na szybowcu, a ja mam całe to piwo sam pić?
Mark uśmiechnął się od ucha do ucha. Mrugnął do mnie. W miejsce strachu, że mnie porzucą, znowu pojawiło się przerażenie lotem.
- Polecimy we troje, Helen. Nie ma o czym mówić.
I nie czekając na odpowiedź, przełazi do mnie, klapnął mi na kolana i zakręcił się, sadowiąc się wygodniej.
Nocna Wiedźma, awiator Helen rozejrzała się z miną skazańca. Jakby liczyła, że zobaczy tłum żołnierzy, którzy runą na kruchy szybowiec i nie pozwolą mu się unieść.
Ale na placyku nie było żywego ducha.
- Zbawicielu... - wyszeptała, zerkając na niebo. I zdecydowanie usiadła na przednim fotelu.
Ja i Mark siedzieliśmy cicho. Nadal nie wierzyliśmy, czy ona się zgodzi.
Powiew chłodu i w rękach Helen pojawił się mały metalowy cylinder. Nie patrząc, wcisnęła go w puste gniazdo na desce z przyrządami.
Mark oklapł i zaczął szybko oddychać, jakby do tej chwili wstrzymywał oddech.
Znowu poryw zimnego wiatru. Zaszeleścił papier, Helen przyłożyła do szyby z boku kilka map, pstryknęła zaciskiem sprężynowym.
- To śmierć - powiedziała. - Jeszcze nikt nie leciał do kontynentu z takim obciążeniem. Nawet na falconie.
- Spróbuj, Helen. Ja w ciebie wierzę - powiedział Mark z całkowitą powagą.
Cóż, przynajmniej nie umrę sam. Razem staniemy przed Zbawicielem, będziemy spowiadać się z grzechów.
Helen majstrowała przy dźwigniach. Chyba to, co najbardziej niezbędne, zrobił już Mark, bo jej ręce - co chwila - zamierały w połowie drogi.
- Trzymajcie się - powiedziała w końcu i pociągnęła coś na desce.
Z tyłu rozległ się ryk. Odwróciłem się przerażony.
- Nie bój się, Ilmar, nie bój się, to rakietowy pchacz, żeby nabrać prędkości. Bez niego trudno się wznieść - powiedział szybko Mark. - Tylko się nie szarp, nie kołysz szybowcem.
Ryk narastał. Przez szybę z tyłu widziałem, że z ogona szybowca wydobywa się słup dymu i ognia. Żebyśmy się tylko nie spalili... ale przecież oni wszyscy tak latają... pewnie mądrze tam coś wymyślone...
Szybowiec drgnął i potoczył się do przodu. Gwałtownie, pewnie koła stały na hamulcach. Hamulce teraz Helen zwolniła.
- Ratuj, Zbawicielu! - krzyknęła.
Zamknąłem oczy i zacząłem się modlić do Siostry. Do kogo modlił się Mark, nie wiem. Może do nikogo. Ale i on się bał, objął mnie, i wtulił twarz w moją pierś.
- Nie bój się - wyszeptałem, nie otwierając oczu. Jak on chciał sterować szybowcem, skoro tak się boi? A może udaje, swoim strachem próbuje mnie otrzeźwić, żebym nie zaczął się rzucać, nie połamał kruchej kabiny?
Otworzyłem jedno oko i zobaczyłem biegnący ku nam brzeg urwiska. Zobaczyłem lecące nad fortem rakiety sygnałowe. Zauważyli. Zrozumieli.
Za późno.
Pod nami mignęło morze.
To już koniec...
A może jeszcze nie?
Szybowiec drżał, tłuki się w konwulsjach, z tyłu ryczał rakietowy pchacz, o którym mówił Mark. Czyżby ta idiotyczna beczka z obręczami to była rakieta? Jak w bajce o baronie Münchhausenie, który na rakiecie poleciał do Chin...
A morze rozciągało się pod nami i nie miało zamiaru się zbliżać. Przeciwnie, unosiliśmy się coraz wyżej. Helen zastygła niczym marmurowa rzeźba, z rękami wczepionymi w dźwignie.
Otworzyłem drugie oko. Popatrzyłem na Marka. Chłopak uśmiechnął się słabo. Szeptał - odczytałem z ruchu warg: „Nie bój się”.
Ty mały parszywcu! Wcale się nie boisz, tylko mnie uspokajasz!
- Dziękuję - powiedziałem, mając nadzieję, że usłyszy.
Rozdział piąty,
w którym liniowiec nam salutuje, a my mu odpowiadamy
Do wszystkiego można przywyknąć.
Nawet do tego, że lecisz jak ptak... nie, szybciej i wyżej niż jakikolwiek ptak... nadal byłem zlany potem i w gardle czułem dławiącą kulę, ale paniczny strach minął. Ogarnęła mnie jakaś szalona gadatliwość.
- Hej, Nocna Wiedźmo! Nie znajdzie się u ciebie coś do żarcia?
Helen odwróciła na chwilę głowę, obrzucając mnie nienawistnym, ale zdumionym spojrzeniem.
Mark zakręcił się i krzyknął:
- Zrzuć pchacz!
- Jeszcze mnie naucz rodzić dzieci - odkrzyknęła wzgardliwie. Pomyślałem, że sądząc po płaskim brzuchu, pewnie jeszcze nie rodziła, i poparłem chłopca:
- Rób, co mówi!
Tym razem odpowiedziała mnie:
- Gdybyś był tu sam - szybowiec już nurkowałby w wodę. Ale chłopca dowiozę... spróbuję... a ty lepiej milcz, zbóju.
- Jestem uczciwym złodziejem - obraziłem się.
- Zrzuć pchacz! - zawołał znowu Mark. Był wystraszony. - Podpali ogon!
Helen jeszcze chwilę zwlekała, a potem szarpnęła jakąś dźwignię. Szybowiec drgnął, ryk szybko umilkł. Zobaczyłem przez okno, jak spada, wirując, dymiący cylinder. Najpierw wyglądał jak wielka, długa rura, potem przemienił się w ołówek, w końcu w fale spadł mały punkt, sypiąc iskry i ciągnąc za sobą pasmo dymu.