Gdy zrozumiałem, jaka to wysokość, znowu się przestraszyłem.
- Tylko nie panikuj! - Mark mówił zbyt głośno, nie zauważył, jak zrobiło się cicho bez pchacza. Helen rzuciła mi pogardliwe spojrzenie i to pomogło. Chłopak się nie boi, kobieta się nie boi, sam jeden mam się tu trząść?
Co to, to nie.
Zdecydowania starczyło mi na minutę. Patrzyłam na jaśniejące niebo, pomarańczowy pas wschodu i przekonywałem sam siebie o bezpieczeństwie szybowca. Potem poczułem, jak on dziobie nosem - jak łódka na wysokiej fali. Helen szarpała za dźwignie, a my to przechylaliśmy się na skrzydło, to spadaliśmy w bezdenną przepaść. Morze i niebo migały w oknach, jakby postanowiły dla żartu zamienić się miejscami. Już dawno bym zwymiotował, gdyby żołądek nie był tak beznadziejnie pusty. Wczepiłem się w oparcie przedniego fotela i cienkie drewno zatrzeszczało.
- Uspokój go - rzuciła Helen. - Szybko!
- Na dół, wiedźmo! - zawyłem. - Lą... ląduj, bo za... zabiję!
Mark próbował przycisnąć mnie do fotela. Pchnąłem go tak, że chłopak wbił się plecami w materiałowy sufit. Wibrująca pod naporem wiatru tkanina zatrzeszczała i pękła. Mark krzyknął dziko.
To mnie otrzeźwiło. Strach nie zniknął, ale na chwilę o nim zapomniałem. Przerażenie rozszerzyło oczy Marka, palce znieruchomiały na moich ramionach. Szarpnięciem przyciągnąłem go do siebie, objąłem. Zimny wiatr wdzierał się do kabiny i chłostał twarz.
- Wracam na wyspę - powiedziała Helen. - Zaraz lądujemy.
Mark nie odpowiedział. Krótka chwila, gdy wystawał z szybowca, zabiły całe jego męstwo, dlatego to ja wyszarpnąłem zza pasa nóż i przyłożyłem do szyi Helen.
- Lecimy w stronę kontynentu. Słyszysz?
Szybowiec nadal kołysał się na boki.
Helen milczała.
- I nie musisz mnie już straszyć - dodałem. - Tak, boje się! Tylko wbij sobie do tej ładnej główki, że na wyspę nie wrócę. Zarżnę cię, jeśli zawrócisz. Jasne?
Teraz szybowiec poszedł równo. Nieuchwytnymi ruchami dłoni Helen nakierowała go na poprzedni kurs. Przestaliśmy tracić wysokość, znowu poszliśmy w górę. Panowała kompletna cisza. To było straszne, ale jednocześnie piękne. Tylko wiatr szarpał rozerwane płótno.
- Schowaj kindżał - powiedziałem Markowi. Chłopak wziął nóż i zabrał go do Chłodu. Bez jednego słowa, jak we śnie - jeszcze się nie uspokoił. Zacząłem bać się broni w swoich rękach, w dodatku w czymś tak niepewnym jak szybowiec. Od wiatru łzawiły oczy. Helen niespokojnie oglądała się na rozdarcie.
- Masz nitkę z igłą? - zapytałem ją.
- Pod fotelem - odparła szybko. - Tylko dobrze szyj.
Poklepałem Marka po policzku - uśmiechnął się słabo, dochodząc do siebie. Wymamrotał:
- Dziękuję.
- Za co mi dziękujesz, głuptasie, przecież omal cię nie wypchnąłem...
- Za to, że się opamiętałeś.
Poszperałem pod fotelem i rzeczywiście wymacałem - skaleczonym dzień wcześniej palcem - wetkniętą w pokrowiec siedzenia krzywą igłę do płótna żeglarskiego, z nawleczoną nitką. W samą porę - materiał zaczął się dalej rozrywać pod naporem wiatru. Mark zabrał mi igłę i zaczął nieumiejętnie szyć. Tkaniny nad kabiną nie pokryto lakierem, ale i tak trudno było ją przebić igłą.
- Zamocuj brzegi - poradziłem. - Najpierw brzegi, potem zaszyjemy resztę.
Niebo jaśniało powoli. Lecieliśmy ku wschodowi, szybowiec już się nie trząsł, sunął równo, jak po niewidocznych falach. Zerknąłem w lewo, w prawo i do góry. Niebo było zupełnie zwyczajne, jakbyśmy wcale nie lecieli, nie stało się bliższe.
Chyba już mi zupełnie przeszło. Strach ścisnął się w piersi, przyczaił, zgniatał serce, ale nie przemieniał w panikę. Mark pracował cierpliwie, pęknięcie było już niemal zaszyte.
- Marna ta twoja maszyna - powiedziałem. - Nie mogli zrobić mocniejszej? Drewnem obić...
- Może jeszcze każesz budować szybowce z żelaza - prychnęła Helen, nie odwracając się. Zrozumiałem, że palnąłem głupotę, i zamilkłem. Przecież sama mówiła, że szybowiec nie może unieść dużego ciężaru...
- Ilmar - powiedział szybko Mark, cicho, na wydechu. - Spójrz w lewo...
Spojrzałem i drgnąłem. Po ołowianych falach płynął, tnąc wodę dziobem, liniowiec. Nawet z tej wysokości wydawał się ogromny... czy te punkciki na pokładzie to naprawdę ludzie?
- „Syn Gromu” - powiedział Mark i coś dziwnego zadźwięczało w jego głosie... jakby duma i smutek.
Żagle na statku były opuszczone, więc poruszała go maszyna. Z trzech wysokich kominów walił dym, liniowiec szedł na pełnej mocy. Z tej niebieskiej wysokości wydawał się powolny i niezgrabny, ale tak naprawdę ciął fale jak taran, woda bulgotała za rufą. Z kontynentu do Wysp dopłynie w ciągu trzech dni, zwłaszcza przy sprzyjającym wietrze. Pokład statku był drewniany, wyszorowany do białości, burty oklejone złotem aż do linii wody. Dom pewnie nie poskąpiłby na żelazo dla najlepszego statku Mocarstwa, ale wtedy liniowiec zardzewiałby.
- Jaki jest sygnał powitania? - zapytał szybko Mark. Helen milczała. - Zamachaj skrzydłami! Szybko!
Odwróciła głowę i uśmiechnęła się do Marka złośliwie.
- Mądryś, ale szkoda, że głupiec. Zakołyszę, nie bój się. Statek powinien dać sygnał pierwszy.
Nad burtą uniósł się dymek. Wystrzeliła armata, chyba ślepy pocisk.
Szybowiec zakołysał się - Helen odpowiedziała na powitanie. Było w tym coś tytanicznego, boskiego, ponad ludzkimi troskami. Płynący przez ocean gigantyczny statek był potężny i majestatyczny, ale lecący nad nim kruchy szybowiec w imię szybkości i zwinności wyniósł się ponad tępą siłę.
W takim momencie nawet taki złodziej jak ja jest dumny - dumny z Domu, Mocarstwa, ludzkiego geniuszu.
A jednocześnie to śmieszne. To ja, nędzny złodziej, porwałem szybowiec, i to mnie salutuje pretoriański liniowiec.
- Jak długo będziemy lecieć? - zapytał Mark Helen.
- Jeśli będziemy mieli szczęście - pięć godzin.
- A jeśli nie?
- Spadanie może potrwać minutę.
Nie. Nie będę się już bał.
Rozłożyłem się wygodnie na tyle, na ile pozwalała ciasnota i znowu zapytałem.
- Helen, to masz tu coś do jedzenia czy nie?
- Naprawdę zgłodniałeś? - zapytała złośliwie.
- Całą dobę nic nie jadłem, słodyczy moja.
- Mną byś się udławił - prychnęła. Zamilkła, potem niechętnie dodała: - Z tyłu... na twoim fotelu. W kieszeni.
Ja i Mark zderzyliśmy się rękami, wyszarpując z kieszeni wypchaną paczkę.
- Nie trzęście szybowcem, żarłoki! - krzyknęła.
Ale już jej nie słuchaliśmy. Dorwaliśmy się do jedzenia i tylko to się liczyło. W paczce nie było zbyt dużo - dwie wyschnięte kanapki z serem, jabłko, pomarańcza, połówka pieczonej kury, szklana butelka. Pochłonęliśmy wszystko w mig, a ja przyłapałem się na tym, że bardzo nie chciałem dzielić się z Markiem po równo... przecież to dzieciak, potrzebuje mniej...
Do licha, czemu natura ludzka jest taka małostkowa? Jak z katorgi uciekamy, to za szczeniaka głową ryzykuję. Jak patrzę na skrytkę z żelazem albo kurzą nóżkę - to skręca mnie z chciwości!
- Bierz - oddałem Markowi nadgryzioną wraz ze skórą pomarańczę. Jakbym sam sobie wymierzał karę.
Chłopak nie spierał się, łapczywie zjadł owoc. A jak odkręciłem flaszkę, powąchałem...
Ech, Galio, szczodra ziemio! Wyśmienity koniak, nawet arystokrata takim nie pogardzi! Siwuchą nie śmierdzi, w język nie piecze, jakby rozpalili ci w żołądku ogień, ciepły i łagodny.