Upiłem się szybko, po trzecim łyku. Pusty żołądek, dobry koniak...
- Napijesz się? - zapytałem serdecznie Marka.
- Aha - zrobił malutki łyczek, skrzywił się, oddał flaszkę. Wyznał przepraszająco: - Wolę wino.
- A ty, awiatorze?
Teraz kochałem cały świat.
- Życie ci nie miłe? - odgryzła się Helen.
Nie to nie. Może rzeczywiście pijany nie powinien sterować takim chytrym mechanizmem?
Minutę później poczułem senność. Marka też zmorzyło. Przez jakiś czas kręciliśmy się, próbując ułożyć się wygodnie na malutkim siedzeniu. Chłopak był wprawdzie chudy i drobny, ale nie taki znowu malutki, żeby go trzymać na kolanach. Mały ten szybowiec... czy będą kiedyś takie jak liniowce, takie, co nad oceanem polecą? Takim to bym poleciał. Jak awiator zna swój fach, to jaki to problem, siedzisz, niebem się zachwycasz, trzymasz się mocno i słuchasz, jak wiatr żaglowe skrzydła trzepie...
...Dwa razy się budziłem - na chwilę, gdy szybowiec zaczynał krążyć w poszukiwaniu sprzyjającego wiatru. Raz zauważyłem, że słońce świeci z tyłu; chwyciłem Helen za ramię:
- Gdzie lecisz, wiedźmo!
Drgnęła:
- Prądu powietrza szukam! Uspokój się, złodzieju, na Wyspy już nie wrócimy, nie ten wiatr!
Mark otworzył oczy, wyciągnął rękę, wziął mapę. Popatrzył, oddał Helen.
- Wszystko w porządku, Ilmar...
I znowu zasnął.
Jak w porządku, to w porządku. Zamknąłem oczy. Śniło mi się, że znowu startujemy z wyspy, że ryczy rakietowy pchacz, ale to już nie było straszne, przeciwnie, teraz sam siedzę na przednim fotelu, ciągnę za dźwignie i wielki drewniany ptak posłusznie macha ogromnymi skrzydłami...
- Markus! Ilmar! Markus!
Obudziliśmy się jednocześnie. Nogi mi zdrętwiały, nie mogłem ich zgiąć - jakby Mark w czasie snu zrobił się dwa razy cięższy.
- Umiecie pływać? - zapytała zaczepnie Helen.
Przed nami ciągnęły się skały. Brzeg! Siostro Orędowniczko, to naprawdę kontynent! Nie jakaś tam wyspa, przed nami Europa, Mocarstwo...
Ale pod nami nadal było morze. I to bardzo blisko. Wydawało się, że spienione bryzgi z grzbietów fal zaraz zaleją szybowiec i pociągną za sobą na dno.
- Włącz pchacz! - krzyknął Mark. - Helen, pchacz!
- Spaliłam godzinę temu - odparła posępnie. - Mocno spałeś, mały... Więc rakietowy ryk nie był przywidzeniem...
- Do brzegu dopłyniesz? - zapytała Helen.
- Nie - odpowiedziałem. - Nogi mi zdrętwiały.
- Ciebie nie pytam - odezwała się dziewczyna. - Markus, dopłyniesz?
Do brzegu była jakaś mila, pokręciłem głową. Nie dopłynie. Woda zimna, morze wzburzone...
- Nie, Helen - powiedział spokojnie Mark. - Nie dopłynę. Ciągnij... Nocna Wiedźmo. Przyszła twoja gwiezdna godzina... sama wiesz, co jestem wart.
Obrzuciła go groźnym spojrzeniem i znowu wczepiła się w swoje dźwignie. A szybowiec szarpał się, miotał, i schodził coraz niżej.
Gdy odlatywaliśmy z wyspy, bałem się tego, że morze jest daleko. A teraz na odwrót. Jeśli spadniemy z tej wysokości, nie zabijemy się. Ale na dole są kamienie i głazy, przed nami urwisko i wielkie fale, rozbijające się o skały. Jeśli szybowiec się połamie, nie wydostaniemy się z kabiny. A jeśli się wydostaniemy, to nie dopłyniemy do brzegu, a jak dopłyniemy, to przybój nas żywych nie wypuści.
- Ciągnij, ciągnij, Helen! - krzyknął Mark. - Jak w Dalmacji ciągnęłaś, gdy cię podpalili! Ciągnij, Nocna Wiedźmo, proszę cię!
Dziewczyna milczała, zagłębiła się w swojej mechanice, stając się częścią szybowca, mimo strachu poczułem zachwyt.
Naprawdę należała do tych awiatorów, którzy walczyli w górach i zrzucali bomby na głowy żołnierzy? Pewnie dostała Żelaznego Orła za waleczność, dostąpiła zaszczytu audiencji u samego Władcy... Ciągnij, Helen, ciągnij swoją maszynę! Nigdy więcej nie kopnę cię w brzuch, przysięgam! Tylko doleć do brzegu! Siostro, Siostro Orędowniczko, spójrz na mnie, ginę! Zbawicielu, daj mi czas, bym mógł się wyspowiadać, wiele zła uczyniłem, nie zdążę sobie wszystkiego przypomnieć, jak będę tonął!
Szybowiec zupełnie przypadł do wody i Helen powiedziała coś takiego, że nie każdy mężczyzna odważyłby się powtórzyć. I jakby właśnie na to czekając, szybowiec uniósł się górę, ciężko, ale jednak w górę! Widać prawdę mówią Rosjanie, że przekleństwo nieszczęście przegania!
- Dawaj! - krzyknął radośnie Mark.
Skały nasuwały się, lecieliśmy na ich poziomie. Brzeg był bardzo wysoki. Wbijemy się w kamienie?
Ale nie próżno Helen była sławnym awiatorem!
Tuż przed skałami, gdy już można było liście na krzewach zobaczyć i oszalałe mewy, miotające się nad swoimi gniazdami, Helen poderwała swoją maszynę jak narowistego konia przed poprzeczką. I szybowiec nie zawiódł, przeleciał ponad skałami, przejechał brzuchem po ziemi, zatrzeszczało drewno, zazgrzytały koła na kamieniach. Sunęliśmy, nadal szybko, ale już po lądzie i szybowiec rozpadał się w biegu, nas - bezcennych, ochraniając. Szyby w okienkach pękały, sypało się szkło, przycisnąłem Marka do siebie, chroniąc twarz przed odłamkami. Zamknąłem oczy. A Helen z przodu klęła w żywy kamień, płacząc przy każdym trzasku - a wszystko w krótkich sekundach naszego lądowania.
Nie mogę zarzucić jej mazgajstwa. Teraz już zrozumiałem, dlaczego awiatorzy cieszą się takim szacunkiem w Domu. Do sterowania szybowcem potrzeba znacznie więcej zdolności i odwagi niż na polu bitwy...
...Niebo było tak daleko...
Leżałem, przysypany drewnem i szkłem, pół twarzy przykrył mi strzęp oderwanej tkaniny. Mogłem patrzyć w górę tylko jednym okiem.
Bałem się ruszyć. W ogóle nie czułem nóg. Czy naprawdę złamałem grzbiet i teraz będę kaleką? Komu potrzebny jest beznogi złodziej?... Tylko katu.
Widocznie ludzie nie powinni latać pod niebem. Nie powinni.
Mark ściągnął szmatę z mojej twarzy - dostrzegłem na niej świeży szew i uśmiechnąłem się na myśl, że pospieszne cerowanie przeżyło szybowiec. Chłopak chyba nie ucierpiał, stał prosto, trochę tylko utykał na jedną nogę, ale to nic, to jeszcze z Wysp...
- Jak ty?
- Zupełnie nóg nie czuję - poskarżyłem się. - Koniec ze mną, mały. Oto latanie...
Mark popatrzył na mnie w zadumie. Potem oznajmił:
- Chyba nie narobiłeś pod siebie...
- Czyś ty zgłupiał, szczeniaku! - wściekłem się. - Co ty pleciesz!
- Gdy łamiesz kręgosłup, robisz pod siebie - oznajmił Mark. - Poruszaj nogą.
Spróbowałem, ale nic nie poczułem.
- Noga się rusza - powiedział Mark.
Uniosłem się na łokciach i spojrzałem na własne nogi. Napiąłem mięśnie.
Rzeczywiście - ruszają się...
- Czemu tak, przecież są jak zdrewniałe... - wyszeptałem.
Chłopak roześmiał się.
- Ilmar... cztery godziny leżałem na twoich kolanach. Po prostu nogi ci zdrętwiały. Przejdzie...
- A niech to...
Wstać mi się nie udało, ale usiadłem. Nogi rzeczywiście zaczęło kłuć.
- Żeby się licho wzięło - skląłem chłopca zupełnie niesprawiedliwie. - Gdzie awiator?
- Tam...
Helen siedziała z boku. Lewą rękę miała wziętą w łubki; właśnie zaciągała zębami ostatni węzeł.
- Trochę się połamała - wyjaśnił Mark. - Ale to nie problem, najważniejsze, że żyjemy.
- Dla ciebie wszystko nie problem, ty jesteś cały...
Rozejrzałem się. Dookoła nas, w promieniu jakichś stu metrów, leżały kawałki szybowca. Tutaj brzeg był równy i absolutnie pusty: pagórki, piasek, rzadkie, wątłe krzaczki. Szum morza nad urwiskiem za mną był prawie niesłyszalny.