- Helen! - krzyknąłem. Odwróciła się. - Dziękuję!
Popatrzyła na mnie, nic nie rozumiejąc.
- Helen, jesteś odważniejsza od każdego mężczyzny! - powiedziałem. - I zdolniejsza! Dziękuję, że uratowałaś nam życie, że nie wpadłaś w panikę. Może jestem tylko złodziejem, ale i tak będę się za ciebie modlił do Siostry i Zbawiciela!
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Jej błękitny mundur był porwany, prawie całą bluzkę poświęciła na łubki. Ale moje słowa sprawiły jej wyraźną przyjemność.
- Niedobry ze mnie awiator, Ilmarze złodzieju. Rozbiłam szybowiec. Wiesz, ile taki szybowiec kosztuje?
Skąd miałbym wiedzieć? Pewnie dużo. Może przez całe życie tyle nie ukradnę...
- Dobry z ciebie awiator, Helen. Dziękuję.
- A przecież ty do Vigo ciągnęłaś, Nocna Wiedźmo - powiedział nagle Mark. - Do garnizonu szybowców, dlatego omal nie zginęliśmy!
- Bardzoś domyślny, Markus - odezwała się Helen.
Chłopiec uśmiechnął się. Był spokojny i pewny siebie. Nawet umorusana twarz, brudne ubranie i podarte spodnie nie mogły skryć tej pewności.
- Spadliśmy gdzieś w okolicach Bajonny - powiedział Mark. - Znajome miejsca?
- Nie zginiemy - uspokoiłem go. - Dotrzemy do miasta, podjemy sobie trochę... dobrą szynkę tu robią... przebierzemy się. Bądź spokojny, nie porzucę cię.
Coś mnie niepokoiło. Wszystko szło nie tak.
- A skąd weźmiemy pieniądze? Będziesz kradł?
Zawahałem się, ale jednak sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem żelazną cegiełkę.
- Sukinsyn! - wrzasnęła Helen. - Dodatkowy ciężar!
Nie odpowiedziałem. Cegiełka ważyła niewiele. Ale wystarczy, żeby do domu dojechać.
Mark uśmiechnął się, patrząc na żelazo. Nie zauważył, że zabrałem je z kupieckiej skrytki.
- Możesz wstać, Ilmar?
Spróbowałem.
- Na razie nie. Nie stój tak, mały, pomóż mi nogi rozetrzeć.
- Jak nie możesz, to dobrze - powiedział nagle Mark.
Oczy miał przepraszające, ale nie za bardzo.
- A nogi sam sobie rozmasujesz. Dobrze. Czas na mnie, Ilmarze złodzieju. Dziękuję ci za wszystko, a teraz się rozejdziemy.
Opadła mi szczęka.
A Helen zaczęła się śmiać, odrzucając do tyłu głowę. Radośnie i naturalnie.
- I tobie dzięki, Nocna Wiedźmo - powiedział Mark. - Naprawdę jesteś najlepsza z najlepszych.
- Nie uciekniesz, Markus - przestała się śmiać. - I tak cię złapią. Wiesz o tym.
- Wiem - przyznał.
- Ukorz się, chłopcze, ukorz i poddaj. Dom ci wybaczy.
- To już nie twoja sprawa - uciął Mark. - Martw się o siebie.
- Co to, gnojku, odchodzisz? - wrócił mi dar mowy. - Ja cię od kopalni wybawiłem, a ty mnie porzucasz? Uduszę cię, szczeniaku!
Chłopiec wsunął rękę w powietrze. Jego wargi poruszyły się.
Po raz pierwszy widziałem, jak ktoś sięga w Chłód, w biały dzień i tak blisko mnie.
Błysk - promień słońca na klindze, która pojawiła się znikąd.
Poryw wiatru. Zimnego wiatru.
Mark stał z kindżałem w ręku i patrzył na mnie.
- Godny czyn dla chłopca twojej krwi - odezwała się Nocna Wiedźma.
Mark jakby jej nie słyszał. Podał mi nóż, trzymając za ostrze, jak należało.
- Za uratowanie mnie, Ilmarze złodzieju, daję ci klingę Domu i nadaję tytuł hrabiego... - zawahał się, hrabiego Smutnych Wysp.
Helen ze śmiechu przewróciła się na ziemię. Uderzyła się w złamaną rękę, jęknęła, nie przestając się śmiać.
- Władaj zgodnie z prawem, używaj, jak nakazuje ci honor.
Odruchowo przyjąłem kindżał. Popatrzyłem na wzór rękojeści, na wytrawione ostrze.
Przecież to naprawdę herb Domu. Orzeł lecący z mieczem w łapach.
Czyżby Mark pochodził z tak znamienitego rodu, że od najmłodszych lat może nadawać tytuły?
- Żegnaj, Ilmarze złodzieju.
Chłopak odwrócił się i poszedł. Plecy miał napięte, jakby się bal, że rzucę kindżałem. Ale szedł spokojnie, bez pośpiechu: po piasku, przez krzaki, coraz dalej...
- Hrabio Ilmarze, czy biedny awiator może siąść w waszej obecności?
Helen stała nade mną, lekko przygięta w kpiącym pokłonie.
- Władco Smutnych Wysp, czemuście w takim pośpiechu opuścili swoje włości?
Nie wytrzymała, znowu parsknęła śmiechem, jak młoda głupia koza. Usiadła obok, powiedziała niemal czule:
- Hrabia... hrabia złodziej.
- Nie śmiej się - powiedziałem. - Wszyscy jesteśmy złodziejami. Hrabiowie też. A śmiać się z chorych to podłość. Ty złamałaś rękę, chłopcu rozum odebrało...
Helen pokręciła głową.
- Nie masz racji, hrabio Ilmarze. On ma prawo nadawać tytuły. A przynajmniej miał. Ale nie ciesz się za bardzo, szybko pozbawią cię tytułu...
- Tytułu nie mogą pozbawić - odciąłem się, jakbym wziął na poważnie słowa o szlachectwie.
- Jeszcze jak mogą. Razem z głową. Daj, rozmasuję ci nogi.
W milczeniu zsunąłem spodnie i Helen zdrową rękę zaczęła mi masować golenie. Bez obrzydzenia, nie krzywiąc się na brud i pot. Pewnie nie taki brud w życiu widziała.
- Z tak znamienitego rodu pochodzi?
- To ty nawet nie wiesz, kim jest twój przyjaciel? - Helen zachichotała. - Och, jacyż niewykształceni są teraz hrabiowie... Znamienitego, możesz być pewien. Kłuje nogi?
- Kłuje.
- To dobrze. Zaraz ruszymy za chłopcem.
- Po co?
Helen westchnęła.
- Jak weźmiemy go żywego, to i my przeżyjemy. I jeszcze nas utytułują. Powiem, że mi od samego początku pomagałeś. Słowo honoru!
Chyba nie żartowała. Arystokraci nie żartują z honoru.
- Nie. Niech idzie. Razem uciekaliśmy, śmierć zabitego przeze mnie człowieka wziął na siebie. Nie będę go gonił, Nocna Wiedźmo.
- Nie liczyłam na to - powiedziała po prostu Helen.
- Sama biegnij... jeśli chcesz.
- Nie mogę. Też sobie odsiedziałam nogi, Ilmar... Taki ze mnie teraz łowca... jak z ciebie hrabia.
- Daj, rozetrę ci, awiatorze...
Już się nachyliłem, gdy zrozumiałem, co robię, zamarłem. Popatrzyliśmy na siebie.
- To ze strachu - powiedziała Helen. - Ze strachu tak zawsze. Chce się człowiek... życiem nacieszyć.
Przesunąłem dłonią po jej gładkiej białej skórze i zapytałem:
- To jak, cieszymy się życiem?
Zawahała się. Źrenice się rozszerzyły, wargi drgnęły:
- Cieszymy... hrabio.
Miałem już i czarne kobiety, i Chinki, ale arystokratek jeszcze nigdy. Nieodpowiednie pochodzenie. A wszyscy kumple, którzy rozprawiali o swoich kochankach hrabinach, kłamali, aż się kurzyło.
Jedno tylko było przykre - że Helen chciała nie mnie, lecz poczuć w sobie życie.
I nie Ilmarowi złodziejowi się oddała, lecz Ilmarowi hrabiemu, niechby nawet chwilowemu.
Poza tym... jak z czarnymi. Najpierw trochę dziwnie, a potem widzisz - kobieta jak kobieta.
A namiętna była, jakby ją z rok w pojedynczej celi trzymali, i to ze związanymi rękami. A ja, od nadmiaru przeżyć, od wolności, która nagle na mnie spadła, od więziennej wstrzemięźliwości, byłem gruboskórny jak gwałciciel.
Ale chyba właśnie się jej spodobało.
Potem zwaliłem się obok Helen, położyłem rękę na jej twardym brzuchu, spojrzałem kątem oka. Zadowolona? Zadowolona.
Ja nie czułem prawdziwej satysfakcji. Tylko ulgę... i słodkie zmęczenie.
Jakby to wszystko nie było naprawdę, jakby mi się przyśniło.
- Jak nogi, pomogło? - spytała Helen. - Moje jakby w porządku. Nawet ręka mniej boli.
Uśmiechnęła się, a ja poczułem niesmak. Czy posłużyłem jej jak lekarstwo? Wstałem - nogi rzeczywiście się słuchały - i zacząłem się ubierać.