- Nie gniewaj się, Ilmar. Jestem zła - powiedziała Helen. - Markusa wypuściłam, rozbiłam szybowiec. Będę odpowiadać przed Domem...
- Chodź ze mną - powiedziałem. - We dwójkę łatwiej.
Helen oblizała wargi.
- Idź, Ilmarze złodzieju. Idź szybko. Tutaj jest posterunek, niedaleko stąd stoi wieża.
- Jaka wieża?
- Nasza, awiatorów. Żeby badać pogodę, wiatry. Mapy się tam rysuje, żeby można było latać nad wybrzeżem. Pewnie zobaczyli szybowiec, wyślą tutaj konny oddział. Idź na północ, do Vigo. Nie powiem, gdzie poszedłeś.
Więc to tak.
Oto prosty los złodzieja. Łap i uciekaj. O innych się nie martw, dziewczyny bierz na godzinę.
- Dzięki choć za to, Helen.
Kindżał schowałem za pas. Może jestem hrabią, ale Słowa i tak nie znam.
- Powodzenia, Ilmarze złodzieju.
- Jakiego powodzenia, Nocna Wiedźmo?
- Przeżyj - oto całe twoje powodzenie. Ukryj się w mysiej norze i żyj po cichutku. Kindżał lepiej wyrzuć do morza - zbyt się rzuca w oczy.
- Złodziej Ilmar pomyśli - powiedziałem.
Helen uśmiechnęła się do mnie z ziemi. Nadal leżała naga, nie krępując się wcale... i czego miałaby się teraz krępować... Piękna, mądra i jak zawsze nie moja.
Odwróciłem się i pokuśtykałem na północ, do Bajonny, do Vigo. Nogi jeszcze nie do końca chciały mnie słuchać.
Ale Helen miała rację - krew w żyłach zaczęła lepiej krążyć.
Widać wypróbowany sposób.
CZĘŚĆ DRUGARozdział pierwszy,
WESOŁE MIASTO
w którym trzy razy mienia mnie głupcem, a ja nie zaprzeczam
Jesień wszędzie jest jesienią. Nawet w słonecznej, luzytańskiej ziemi. Tym bardziej w wesołym, wolnym mieście Amsterdamie.
Zimno. Mży deszcz, drobny i przykry. Minęły dwa tygodnie od mojej ucieczki ze Smutnych Wysp. Z mojego lenna, zażartujmy sobie. Przeciąć całe Mocarstwo z południa na północ w ciągu pół miesiąca to dość meczące zajęcie. Nawet, jeśli zamieniona na pieniądze żelazna cegła pozwoliła mi podróżować z całym komfortem - w ubraniu kupca, szybkimi dyliżansami w drugiej, a nawet pierwszej klasie. Nie sypiam pod krzakiem czy w bandyckich melinach, lecz w porządnych hotelach, które wyrastają przy drogach jak grzyby po deszczu. Odkarmiłem się, nawet trochę przytyłem. W lustrze widzę nie twardą, brudną gębę katorżnika, ale dość przyjemne oblicze zwykłego obywatela. Nawet trochę przypominam duchownego. Trzeba będzie zapamiętać na wszelki wypadek.
Tylko dlaczego czuję się jak ostatni głupiec?
Teraz na przykład stoję przed „Jelenim Rogiem”, restauracją myśliwską, słynącą nie tylko ze swoich dań. Stoję i patrzę na plakat, postrzępiony i poszarzały od deszczu. Przez całą drogę oglądam te plakaty (od samego Bordeaux) i nadal nie mogę spokojnie obok nich przejść.
Na plakacie, wykonanym w porządnej typografii i zapewne kosztującym niemałe pieniądze, są dwa rysunki. Na jednym - posępny, chudy mężczyzna, o twarzy zbója, z gładko wyskrobanym podbródkiem. Nad portretem widnieje napis: „Ilmar złodziej”.
Teraz nikt by mnie w tym potworze nie rozpoznał.
W zasadzie to proste, jeśli zna się te sztuczki. Jak usiąść przed więziennym rysownikiem, jak opuścić kąciki ust, wciągnąć policzki, zmarszczyć brwi, zmrużyć oczy. Wszystkiego po trochu, a w rezultacie przestajesz być podobny. Rysownik też nie jest głupi, zna te wszystkie chwyty, ale on jest jeden, a katorżników wielu. Każdego trzeba narysować na okoliczność ucieczki i każdy ma swoje sposoby, żeby oszukać wprawne oko. Rysownik krzyknie raz, drugi, wówczas niby posłuchasz, ale i tak żadnego pożytku z takiego portretu nie będzie.
Stoję sobie właśnie przed plakatem, wzywającym do pojmania mnie, obiecującym nagrodę. Tysiąc stalowych marek! No, drodzy obywatele, który pierwszy?
Przechodnie mijają mnie obojętnie. Po romańsku napisano - Ilmar złodziej. A przed plakatem stoi jakiś człowiek w drogim płaszczu, w butach z miękkiej skóry, od razu widać - jeden z tych, którzy mają dojście do arystokratów. W Bajonnie jeszcze mogliby mnie rozpoznać z plakatu. Na szczęście, wtedy nie było plakatów, Helen nie zdążyła opowiedzieć, kto uciekł z katorgi.
A oto drugi rysunek, bez porównania lepszy. Mark jest na nim jak żywy, nie został przedstawiony pospieszną kreską zmęczonego rysownika, ale zrobiony przez doświadczonego grawera. Od razu widać, że to niedawny portret, zanim chłopak trafił do transportu. Oczywiście, Mark na portrecie ubrany jest z całym przepychem, którego sztych nie odda: w kamizelę, wyszywaną złotą i stalową nicią. Blasku pierścieni na szczupłej dłoni, ujmującej rękojeść miecza, też można się tylko domyślać. A ze spojrzenia, zmęczonego i władczego, na Smutnych Wyspach pozostał tylko smutek.
Ale i tak jest podobny. Bardzo.
Nad portretem widnieje napis. „Markus, młodszy książę Domu”.
Arystokraci nie mogą być „byli”, dlatego tego słowa tu nie ma. A należałoby je dodać, skoro cały Dom, począwszy od naszego Władcy, Klaudiusza, do ostatniego barona, wzywają do schwytania Markusa, trzynastoletniego arystokraty, młodszego, ale zawsze księcia...
Nawet imienia nie zmienił, parszywiec! Mówił, że nazywa się Mark. Bardzo popularne imię, a że tak samo księcia nazywają, nikogo nie zaalarmowało. Bezczelny!
- Dlaczego jeszcze ich nie schwytali?
Popatrzyłem na stojącego obok mnie człowieka. Dobroduszny, poczciwy mieszczanin. Zagadał ze mną, myśląc, że jesteśmy równi stanem. Z krótką bródką - taką samą jak moja, niedawno zapuszczoną, z twarzą niby przyzwoitą, ale obwisłą, jakby zniszczoną życiem. Na piersi wisi pozłacana podkowa magnetyczna ze sporymi żelaznymi okruchami. Modna ozdoba, chociaż pozerska. Nawet jeśli to wcale nie magnes, tylko złoto albo w ogóle miedź z przyklejonymi okruchami, to i tak jest sporo warta.
- Szkoda słów, drogi panie - zgodziłem się. - Prawdziwy skandal. Napisano przecież „Winien ciężkiego przestępstwa wobec Domu i spokoju publicznego. Dostarczyć tylko żywego. Nagroda pięćdziesiąt tysięcy stalowych marek, wybaczenie wszystkich grzechów i szlachecki tytuł od hrabiego do barona, w zależności od początkowego tytułu łapiącego”.
Obywatel aż się oblizał i skinął głową.
- I jeszcze tysiąc za katorżnika - powiedział marząco. - Razem aż pięćdziesiąt jeden tysięcy stalowych...
I jakby mimochodem dotknął podkówki magnesu, zaczął przebierać drobinki, odklejając je i znowu mocując na niewidocznej smyczy. Więc to prawdziwa ozdoba. A mężczyzna to pozer, jakich mało...
- Katorżnika można martwego - przyłączyłem się. - Zawsze trochę lżej.
- Ach, drogi przyjacielu. Tylko gdzie ich szukać?
Westchnąłem.
- Święte słowa, szanowny panie. A nie wie pan, czy dobrze karmią w tej restauracji?
Mieszczanin zerknął na szyld i skinął głową:
- Wyśmienicie. Ale jeśli w kieszeniach pusto, lepiej ją ominąć.
- Mimo wszystko zaryzykuję - powiedziałem w zadumie. - Powodzenia, drogi panie. Jeśli złapie pan przestępców, proszę mnie zawołać, pomogę nieść nagrodę.
Irytacja na samego siebie potrzebowała choćby takiego ujścia. Obywatel uśmiechnął się i skinął głową.
- Obowiązkowo. Nie omieszkam. I proszę o tą samą uprzejmość.
Zadowolony z mojego i swojego żartu, mieszkaniec wolnego miasta poszedł dalej swoją drogą. A ja rzeczywiście wszedłem do „Jeleniego Rogu”. W kieszeniach nie było pusto, brzęczała stal i srebro, cen się nie lękałem.
Zwłaszcza że nie przyszedłem tu jeść.
Sala restauracji była nieduża, za to z niej wychodziły drzwi do gabinetów. Tam można zamówić nie tylko jedzenie, ale również dziewczynki, a nawet chłopców. Amsterdam jest pod tym względem miastem bardzo liberalnym, tutaj nawet z Rosyjskiego Chanatu przyjeżdżają się zabawić. Trzy młodziutkie dziewczęta właśnie tańczyły pośrodku sali, na małej okrągłej estradzie. Ale ludzie reagowali słabo, prawie wcale, był środek dnia, wszyscy prócz mnie przyszli tu na obiad. Urzędnicy łapówkarze, celnicy z pobliskiego portu, nawet jeden oficer arystokrata siedział z boku, wyprostowany i ważny, jakby kij połknął. „Jeleni Róg” to porządny lokal.