Właśnie dlatego tak cenią ją złodzieje.
Podszedłem do baru, nawet nie zdejmując płaszcza, rzuciłem monetę i wskazałem butelkę koniaku. Restauracyjny mistrz win, który stał tu, odkąd pamiętam, podniósł oczy i zamrugał.
Poznał mnie.
- Pełny kieliszek remy - powiedziałem, siadając na wysokim krześle. - Najstarszego remy, i właśnie pełny... A poza tym, jak zwykle.
Jedną ręką mistrz win przechylił butelkę nad pękatym kieliszkiem. Szczodrze, niczym młode wino, nalał mi trzydziestoletniego koniaku. A drugą ręką pod barem szarpnął za sznurek dzwonka. Gdzieś tam, w gabinecie gospodarza, rozległ się dźwięk.
Siedziałem, sącząc koniak, zakąszając maleńkimi tartinkami z czarnym kawiorem i plasterkami wędzonej koniny, przyprawionej pieprzem zgodnie z rosyjską modą. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Przyszedł bogaty mieszczanin i spokojnie sobie pije.
Potem krzesło obok mnie westchnęło pod czyimś ciężarem i na barze spoczęła pomarszczona dłoń w stalowych pierścieniach. Mistrz win od razu przemienił się w uosobienie uwagi i służalczości.
Niko ubierał się jak zarozumiały głupiec. To bardzo pomaga w życiu, gdy ludzie uważają cię za głupca.
- Wody - burknął Niko. Potem jednym tchem do mnie: - Głupiec.
Proszę, zupełnie jakby czytał w moich myślach.
- Dlaczegoż to?
- Głupiec z ciebie, żeś tu przyszedł. Nie umiesz czytać? Specjalnie powiesiłem plakat przy drzwiach... Myślałem, że zrozumiesz.
- Naprawdę mnie wydasz, Niko?
Popatrzyłem na staruszka. Miał ponad siedemdziesiąt lat, był ciężki, nieruchawy, ale głowa pracowała mu coraz lepiej.
- Tysiąc stalowych, Ilmar.
- Możemy się obejść bez imion - zauważyłem. - Co to dla ciebie tysiąc, staruszku? Jak się chłopaki dowiedzą, że mnie zdradziłeś, w ciągu roku trzy razy więcej stracisz.
- Już ty nie licz moich pieniędzy - przerwał mi Niko. - Dobrze, ja nie wydam. A służba?
- Dużo takich zostało, którzy znają moją twarz? - zapytałem. - Pewnie w ciągu ostatniego tygodnia całą niepewną służbę przegoniłeś.
Mrugnąłem do mistrza win. On był pewny. Odpowiedział mi uśmiechem, skinął głową, przesunął zawadiacki myśliwski beret z kolorowym piórem.
- Wszystko wiesz, wszystkoś przewidział.
Niko powzdychał jeszcze, napił się wody mineralnej, ciężko wstał. Rzucił:
- Jak dopijesz... przyjdź do mnie. Czemuś od razu nie przyszedł, po coś starego ganiał po schodach? Twoim nogom stopnie nie zaszkodzą, ale mnie... ech, starość nie radość...
Niko wszedł po spiralnych schodach na pierwsze piętro, gdzie były gabinety dla najbardziej zaufanych klientów i jego własna gawra. Posiedziałem jeszcze chwilę, rozkoszując się koniakiem, zostawiłem na ladzie jeszcze jedną monetę i ruszyłem za starcem.
Na pierwszym piętrze było zupełnie cicho. Żadnych namiętnych jęków, świstu skórzanych batów czy wstrętnych śmieszków. Wszyscy amatorzy płatnej miłości odpoczywali, szykując się do nocy.
Lekko zastukałem do drzwi - jeszcze mi tylko brakowało kuli z kulomiotu w brzuchu - i otworzyłem.
Było gorąco, w kominku tak napalone, jakby na dworze leżał śnieg. Ze ściany sterczały gigantyczne jelenie rogi, którym restauracja zawdzięczała swoją nazwę. Na dole też przybito podobne do ściany, tylko znacznie mniej rozłożyste.
Niko siedział w ogromnym miękkim fotelu, nad stołem widać było tylko siwą głowę. Popatrzył na mnie w zadumie, a ja zrozumiałem - Niko rzeczywiście ma w ręku kulomiot.
- Nie strzelisz do mnie - powiedziałem. - Jesteś chciwy i lubisz ryzyko. Ale...
- Ale?
- Poza tym jesteś ciekawski, Niko.
Przez sekundę stary milczał, potem chrząknął, zachichotał.
- A co mi innego pozostaje, Ilmar? Jeść kawior łyżkami i popijać szampanem? Od tego dostaję wzdęcia. Zapraszać młode dziewczynki? Jeśli raz na rok coś wyjdzie, to już święto. Pieniądze? Do grobu ich nie zabiorę. Na żelazną trumnę mam zbierać? W drewnianej cieplej. Zbawiciel w ogóle bez trumny został i się nie skarży.
Taki właśnie był Niko, właściciel restauracji i złodziejskiej meliny, skupujący skradzione rzeczy, heretyk i łajdak.
Bydlę, ale bydlę znajome i przy tym mądre.
A ja niczego bardziej nie potrzebowałem jak mądrej rady.
- Patrz... - powiedział z pogardą Niko, rzucając na stół papierowe karteczki.
Podszedłem, pochyliłem się, spojrzałem. Małe kartki z tymi samymi rysunkami i napisami co na plakacie. Tylko te rysunki były kolorowe. Mark wyglądał jak żywy, za to ja utraciłem jakiekolwiek podobieństwo.
- Pomalowane? - zainteresowałem się.
- Nie. Ponoć zrobili taką maszynę, która drukuje w siedmiu kolorach. Droga rzecz. Każda taka ulotka kosztuje żelazną monetę.
- I co, też je na murach wieszali?
- Rozdawali szanowanym obywatelom. Kapitanom statków. Oficerom, którzy pokazywali żołnierzom. Na murach też... w ludnych miejscach, żeby nie zrywali. Ale i tak pozrywali, teraz twoja gęba wisi w domach biedaków, ozdabia wnętrze.
Jeszcze raz spojrzałem na swój kolorowy portret. Wziąłem obie ulotki, schowałem do kieszeni.
- Wezmę na pamiątkę.
- Weź. Mnie twoja fizjonomia nie zachwyca: ani żywa, ani narysowana. Po coś do Amsterdamu ściągnął?
- Chciałem jak najdalej. Myślałem, że na drugim końcu Mocarstwa nikt mnie nie będzie szukał.
Niko zaśmiał się nieładnie.
- I jak, nie szukają?
- Plakaty wiszą nawet gęściej - przyznałem. - Mark mnie podstawił. Wplątał w swoje sprawki.
- I gdzieżeś chłopaka zostawił? - zapytał niedbale Niko.
Zaśmiałem się, pokręciłem głową.
- O to ci chodzi, Niko! Daj spokój. Nie wiem, gdzie on jest. Chciałbym wiedzieć, ale nie wiem.
Podszedłem do okna, wyjrzałem na ulice. Była w miarę zatłoczona, w miarę głośna. Przejeżdżały karety i wozy, po chodnikach spacerowali bogaci próżniacy oraz zwykłe obiboki. W kolorowej budce handlowano delikatnym śledziem z cebulką i wędzonymi węgorzami. W drugim kramie rumiana baba smażyła we wrzącym oleju słodkie pączki, zachwalała grzane wino. Dziewczyna wiadomej profesji nudziła się przy stoliku pod parasolem przed kafejką na rogu, że niby jej nie zimno w lekkiej sukience na tjakim wietrze. Filiżanka kawy przed nią dawno ostygła, a dziewczyna cierpliwie siedzi, czeka na okazje.
- Jak to tak, Ilmarze złodzieju? - w głosie Nika zabrzmiało rozczarowanie, jakby mądry ojciec dziwił się głupocie syna. - Z katorgi uciekłeś, chłopaka wyciągnąłeś, szybowiec porwałeś. A księcia wypuściłeś?
- Rozbiłem się, Niko. Wiesz, co to znaczy latać po niebie? Nogi mi zdrętwiały, byłem cały potłuczony. Medyk powiedział, że może nawet jest pęknięcie w żebrach.
- Aha... - powiedział bez szczególnego przekonania Niko. - Zdarza się.
- Nie szczerz się tak, staruszku - odwróciłem się od okna, sam zdumiony własną wściekłością. - Nie kłamię! Przysięgam na Siostrę, że nie kłamię.
Niko pożuł wargi, niechętnie skinął głową.
- Dobrze, wierzę ci. Chłopak z ciebie bogobojny, Orędowniczkę czcisz. Wierzę. Przynajmniej opowiedz, jak to wszystko było. Różnych rzeczy się już nasłuchałem... i w gazecie pisali, i heroldowie opowiadali. Plotki cały czas krążą. Ale twoja opowieść będzie pewne bardziej zajmująca.