Выбрать главу

- A dalej? Mam się błąkać po obcych ziemiach? Mam żyć pośród dzikusów, którzy do dziś żelaza nie znają, muszelki kraść i drewniane noże?

- Zawsze to lepsze niż śmierć. A przecież nie musisz do końca życia klepać biedy na obczyźnie. Jak złapią księcia, przestaną się tobą interesować. Odczekasz rok, drugi i wrócisz. Pod innym imieniem będziesz żył.

- Prosta jest twoja rada.

- Nie złożonością się rady mierzy, ale korzyścią.

- Może jeszcze coś powiesz, Niko?

Starzec popatrzył na sufit, na luksusowy żyrandol, którego jeszcze nigdy nie widziałem zapalonego.

- Bądź ostrożniejszy i przebieglejszy od lisa. Nikomu nie ufaj. Nikomu.

Podrapałem się w ucho, popatrzyłem na Nika. Był teraz bardzo poważny.

- Dziękuję, stary. Wiesz co, za bardzo się tu zasiedziałem. Daj moje pieniądze i będę się zbierał.

Niko stęknął.

- Trzystu marek od ręki nie znajdę... jak przyjdziesz wieczorem...

- Co ty, Niko, naprawdę masz mnie za głupca? - zdumiałem się. - Sam mówisz, że pójdziesz donosić, każesz nikomu nie wierzyć... Potrząśnij no sakiewką.

Niko wyjął sakiewkę, teatralnym gestem przechylił nad stołem. Wypadło pięć dziesięciomarkowych monet.

- To wszystko, Ilmar.

- W takim razie pomyślmy, czym możesz spłacić dług.

Niko zasępił się i rzucił z urazą:

- Starego człowieka każdy chętny ograbić...

- Niko, jesteś wobec mnie uczciwy i ja też cię nie skrzywdzę... wiadomo, co nas jeszcze czeka?

Patrzyliśmy na siebie.

- Weź drogi koniak - zaproponował stary. Musiał naprawdę nie mieć gotówki, w przeciwnym razie nie pozbywałby się swoich drogocennych zapasów.

- Nie idę na przyjęcie, Niko. Zamiast pieniędzy wezmę twój kulomiot.

- Bój się Zbawiciela, to jest warte pięć setek!

- Łżesz, na pewno nie pięć... jak przeżyję i przed pogonią ucieknę, to zwrócę. Ja oddaję długi. A jak mnie złapią, powiesz, że ci kulomiot zabrałem siłą, to oddadzą. Przecież jest legalny, prawda? Masz pozwolenie?

Niko zastanowił się. Organizowanie niebezpiecznych gier w nadziei na wielki zysk to dla niego nie pierwszyzna. W końcu wyciągnął spod stołu lewą rękę, z zaciśniętym w niej kulomiotem. Naprawdę porządny, wielopociskowy, jeszcze takiego z bliska nie oglądałem. - Ho ho...

- Wiesz, jak się nim posługiwać?

Pokręciłem głową.

- Odciągasz kurek... naciskasz spustowy haczyk... bęben obraca się sam i za każdym razem podstawia nowy pocisk. W bębnie jest ich sześć.

Ostrożnie wziąłem broń, schowałem do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Potem się zorientuję.

- Jak taki zdobyłeś? Wielopociskowe mogą posiadać tylko arystokraci.

- Imienne zezwolenie Domu - wyjaśnił Niko. - Za uratowanie baronowej Grety od bandyckiego napadu.

Trochę pamiętałem tą historię. Podejrzewałem nawet, że bezczelny napad bandytów na szlachetnie urodzoną damę został zorganizowany przez samego Nika. Sporo wtedy ryzykował. Gdyby bandyci przeżyli albo zdążyli zabić baronową, Niko znalazłby się w tarapatach. Ale wszystko wyszło bardzo składnie. Dwóch głupców zasnęło snem wiecznym z żelazem w gardle, a wdzięczność uratowanej kobiety nie miała granic. Mówiło się, że Niko za swój bohaterski czyn otrzyma szlachectwo. Ale z tytułu chyba nic nie wyszło, za to pozwolili staremu na kulomiot.

- Dzięki, Niko. Pójdę już.

- Poczekaj - starzec wstał. Westchnął, obejrzał się, jakby przymierzając się do stojącego za nim fotela. - Uderz mnie w twarz. Tak, żeby ślad został.

- Jak mnie złapią, powiem, że walczyłeś jak lew.

- Jak cię złapią, od razu się zastrzel - powiedział pochmurnie Niko. - No, nie przeciągaj...

Wycelowałem i uderzyłem. Tak, żeby rozbić wargi do krwi. Niko klasnął w ręce i padł na fotel.

- Może być?

Stary popatrzył na mnie ze złością, splunął krwią i wycedził:

- Aż za dobrze...

Nagle rozśmieszyło mnie to wszystko, a cała opisana przez Nika obława wydała mi się niepoważna. Czy ja pierwszy raz przed Strażą uciekam?

Narzuciłem płaszcz, który nie zdążył wyschnąć, i wyszedłem z gabinetu. Uchyliłem drzwi, wszedłem do sali na dole. Goście zdążyli się zmienić, zrobiło się jeszcze bardziej pusto.

Nie będę uciekał z Mocarstwa. Teraz na dyliżans i jak najdalej od wesołego miasta Amsterdamu. Mam pewniejszych towarzyszy niż stary Niko. W Paryżu, w Norymberdze, w Brukseli. Będę miał gdzie poczekać, aż Straż schwyta Marka, aż ucichnie szum...

Za barem stał nowy mistrz win. Całkiem młody chłopak, przy butelkach krzątał się niezbyt umiejętnie, ale widać było, że bardzo się stara. Skąd taka nagła zmiana w środku dnia?

Poczułem chłód w piersi.

Niko nie należy do ludzi stawiających wszystko na jedną kartę. Może naprawdę chciał mi pomóc. Ale przy dowolnym rozkładzie kart stary chytrus nie będzie przegrany.

Pospiesznie poszedłem do drzwi - do kuchni. Odepchnąłem kelnerkę, nieznajomą dziewczynę, która powiedziała coś prosząco. Wdarłem się do sali, w której pięciu kucharzy przygotowywało słynne dania. Kuchnia była ogromna i bogata, mosiężne kotły i rondle, stalowe noże prawie nie pilnowane...

- Panie, tu nie wolno wchodzić! - krzyknął jeden z kucharzy.

Z kąta wyłonił się ochroniarz, słusznie, kto by takie miejsce zostawił bez nadzoru? Bliźniaki kucharczyki patrzyli na mnie z ciekawością, a młodszy kucharz wygodniej ujął nóż, którym właśnie kroił warzywa. Nie na darmo wisiała tu drewniana tarcza, pocięta na środku...

- Muszę przejść na Keizergracht! - odpowiedziałem ostro, próbując mówić tonem, który tak doskonale wychodził Markowi. Pomyślą, że się jakiś arystokrata zbiesił, potem przepuszczą...

- Przez salę, szanowny panie - powiedział ochroniarz, wysuwając miecz z pochwy. Miecz był kiepski, tani, a sam ochroniarz nieźle się spasł na darmowym żarciu, ale to nie on był groźny. Jak przez kuchnię polecą noże kucharzy, koniec ze mną.

- Pan Niko kazał mi wyjść na ulicę przez kuchnię! - wykrzyknąłem oburzony. Jeśli nawet nie wyglądam na arystokratę, to może wezmą mnie za jednego z tajemnych gości właściciela. Nie są głupi, muszą wiedzieć, że stary Niko zajmuje się różnymi rzeczami...

Służba rzeczywiście się zawahała. W ciszy, zakłócanej jedynie sykiem soku kapiącego w ogień z pieczonego udźca, ruszyłem przez kuchnię. Ochroniarz cofnął się niechętnie, zwalniając drogę do drzwi. Widocznie fakt, że bezbłędnie orientuję się w pomieszczeniu, wzbudzał zaufanie do moich słów.

Kucharz, który spostrzegł mnie pierwszy, wzruszył ramionami i uderzył w twarz kucharczyka. Ten skoczył do rożna.

Udało się. Wolą się nie wtrącać.

Przeszedłem przez dwa pokoiki, gdzie przebierali się kucharze i trzymano jakieś sprzęty. Ochroniarz w milczeniu szedł za mną, patrząc czy niczego nie ukradnę.

Ech, chłopaki, orły much nie łapią...

- Wszystkiego dobrego - rzuciłem, wychodząc.

- Wszystkiego dobrego, szanowny panie - odpowiedział niechętnie, zamykając drzwi za moimi plecami. Huknęła zasuwa. Stałem w brudnym wąskim zaułku, wychodzącym na kanał. Nikogo tu nie było, śmierdziało kuchennymi odpadkami zbieranymi w drewnianych beczkach. Widocznie wczoraj ich nie wywieziono. Zły znak, w wolnym mieście Amsterdamie bardzo pilnują czystości.

A może niepotrzebnie się miotam? Mistrz win mógł przecież pójść za potrzebą. Ale lepiej mieć się na baczności. Dłużej pożyje.