Rozdział drugi,
w którym zaczynam panikować, i jak się okazuje, nie bez podstaw
Keizergracht to miejsce ciche i spokojne. Mieszkają tu głównie zamożni obywatele, od czasu do czasu wśród kupieckich kramów trafiają się nieduże hoteliki. Szedłem ulicą, oglądając się na budynek restauracji, póki nie straciłem go z oczu.
Chyba warto się było denerwować.
Przez mostek, elegancki, wyłożony białym kamieniem, przeszedłem przez kanał. Postałem w zadumie, decydując, czy od razu pójść w stronę stacji dyliżansów czy pozwolić sobie na porządną kolacje. W „Jelenim Rogu” nie udało się nic zjeść, ale można odwiedzić inne miejsce. Takie, gdzie na pewno nie będą szukać zbiegłego katorżnika. Schroni się do „Miedzianej Iglicy” albo „Dawida i Goliata”. W wolnym mieście wiele jest przyjemnych restauracji i knajp.
Ludzi na ulicach było mało. Zła pogoda zagoniła wszystkich do domów czy co? Na nabrzeżu stał ojciec z dorastającym synem, obaj krzepcy, czerwoni na twarzach, w mocnych kurtkach i czapkach od deszczu. Karmili pływające po kanale kaczki, rzucając kawałki białej bułki ze skupieniem i powagą. Kaczki jadły leniwie, nawet ich żarłoczność ma jakieś granice. Syte miasto, dobroduszne. Nawet żebracy wyglądają na najedzonych. A w takiej Lusitanii - przecież klimat dobry i ziemia szczodrze rodzi, a wszędzie nędza i głód.
Dlaczego to wszystko jest tak dziwnie urządzone? W krajach, gdzie człowiekowi powinno żyć się lekko i przyjemnie, ludzie puchną z głodu, a tu, w tej wilgoci i zimnie żyje im się dostatnio, Dom sławią od rana do wieczora. A przecież nie tylko w Mocarstwie tak jest. Weźmy choćby kraje afrykańskie. Powiadają, że tam istny raj na ziemi, wszystko kwitnie i owocuje przez okrągły rok, ale jak była dzicz, tak została. Biegają Murzyni z gołymi zadami, zjadają się nawzajem i jeszcze sprzeciwiają się cywilizacji...
Może człowiekowi nie powinno być łatwo? Jak się przyzwyczai, że każda palma jest obwieszona owocami, że można spać pod gołym niebem - od razu traci wolę. Zamiast pracować, jak Zbawiciel przykazał, liczą na przypadek...
Ale takie na przykład Chiny. Ludzie tam są pracowici i mądrzy, ze świecą drugich takich szukać, takie rzeczy nawymyślali, jakich nawet w Mocarstwie do tej pory nie ma, a w połowie kraju bieda...
Mieszczanie skończyli karmić ptaki, otrzepali ręce i poszli wzdłuż kanału. Ojciec wyciągnął fajkę, synek szybko wyjął zapałki i podał mu ogień. Beztrosko sobie żyją... zazdrościć czy nie?
Chyba nie mam czego. Ja bym tu umarł.
Już lepiej całe życie stąpać po krawędzi niż z nudów kaczki karmić.
Z tą myślą ruszyłem przed siebie, bez jakiegoś szczególnego celu, nie kryjąc się specjalnie i nie spiesząc. Przeszedłem przez Volvenstraat, wyszedłem na drugi kanał Herengracht, gdzie domy były jeszcze wyższe, niektóre ze złotymi iglicami. Dumni kupcy pewnie nawet na żelazne by nie poskąpili, ale przecież nie ustrzeżesz żelaznej iglicy... Tutaj spacerowiczów było więcej. Minąłem bogatego Rosjanina, idącego z dwoma nieładnymi, chudymi kobietami i strażnikiem. Za nimi skradał się kieszonkowiec. Od razu go dostrzegłem, wprawne oko. Ale pewnie nic nie ukradnie, Rosjanin wygląda na arystokratę, wszystkie cenne rzeczy trzyma na Słowie, a strażnik Tatar, wprawdzie niewysoki i krępy, ale ruchy ma zręczne, spojrzenie baczne, w mig odetnie cudzą łapę krzywą szablą...
Zresztą, co mnie to obchodzi...
Później z naprzeciwka wysypało się stadko dziewcząt, nie prostaczki i nie dziewki, raczej młodziutkie córeczki urzędników. Pewnie wracają z żeńskiego gimnazjum. Z tyłu dwaj strażnicy o surowych twarzach, z krótkimi obciągniętymi świńską skórą pałkami, bardzo wygodnymi w ulicznych walkach. Twarze mieli niby obojętne, ale oczami strzelają po dziewczętach, po okrągłych pupach, po mocnych łydkach w ciepłych pończochach. Do tych strażników trzeba by jeszcze jednego postawić, żeby ich pilnował...
Nie, nie, nie. Za bardzo się rozluźniłem. Jakbym próbował wyrzucić z głowy wszystko, co usłyszałem od Nika. Przekonać sam siebie, że nic strasznego się nie dzieje. Teraz tylko dobrze zjeść i w drogę.
Szedłem po wąskich zaułkach, przeszedłem przez jeszcze jeden kanał, chyba Singel, następnie poszedłem do placu Dam, do restauracji „Dawid i Goliat”, miejsca znanego i popularnego. Tam zawsze jest sporo oficerów Straży i armii, kapitanów marynarzy i zwykłych arystokratów. Ale właśnie w takim miejscu nikt nie będzie wypatrywał katorżnika.
Jak to było, Mark? Lis schował się przed psem do budy? Tak właśnie zrobię...
Ceny były tu jeszcze wyższe niż w „Jelenim Rogu”. Budynek wyglądał bardziej bogato, w środku na łańcuchach wisiały żyrandole - trudno uwierzyć, ale żelazne - wykute przez zdolnego kowala, z lampami naftowymi.
A sama nazwa „Dawid i Goliat” wzięła się od posągów, stojących w środku.
Oddałem płaszcz słudze, uświadamiając sobie poniewczasie, że w kieszeni został kulomiot. Trudno. W takim miejscu służba nie zaryzykuje szperania po kieszeniach. Wszedłem do sali, zaraz podbiegła służąca, ładniutka, jeśli się na twarz nie patrzyło. Zaprowadziła mnie do wolnego stolika pomiędzy posągami.
Doskonałe miejsce albo przypadkiem się zwolniło, albo rzeczywiście zacząłem wyglądać na porządnego człowieka. Siadłem, kątem ucha słuchając szczebiotania dziewczyny: - „Dzisiaj szczególnie dobrze wyszedł łosoś i w ogóle ryby, a przepiórki akurat nie bardzo, ale jeśli szanowny pan sobie życzy...”.
Posągi były marmurowe. Stare, drewniane, spłonęły w czasie pożaru, wtedy dziad obecnego gospodarza zamówił u wielkiego Thorvaldsena nowe. Wtedy jeszcze nie był tak słynnym rzeźbiarzem, ale talent miał zawsze.
Dawid stał, z opuszczoną procą, uśmiechając się kącikami ust. Rzeźbiarz oddał wszystko - i młodość twarzy bez zarostu, i niedbałą zwinność nagiego ciała, i drapieżne zmrużenie oczu. Dawid był piękny, piękny i zły, jak w legendach.
A Goliat już padł na jedno kolano. Potężny mężczyzna w zbroi, który stanął do uczciwej walki i został pokonany podstępnym ciosem w skroń. Na prostej, dobrodusznej twarzy zastygła męka i zdumienie, jeszcze próbował wstać, ale nogi już go nie słuchały. Ale Goliat i tak wstawał, kamienne mięśnie napęczniały jak liny, i życie, którego w kamieniu nie ma i nigdy nie było, odczuwał każdy, kto spojrzał na pokonanego wojownika. Wydawało się, że on jednak wstanie, dojdzie do Dawida, który ze strachu powtórnie skamienieje, że opuści ciężką pięść na kędzierzawą głowę...
Wspaniałe posągi. Wspaniały rzeźbiarz. Słyszałem, że właścicielowi restauracji proponowano za nie spore pieniądze. Mógłby otworzyć dwie nowe restauracje... Ale przecież nie jest głupi, żeby podcinać gałąź, na której siedzi. Tym posągom, potężnemu wojownikowi, już umierającemu, ale jeszcze rwącemu się do walki, i drwiącemu młodzieńcowi, który ze złośliwą radością patrzył na dzieło swoich rąk, restauracja zawdzięcza popularność. Oczywiście, kuchnia też była dobra, ale w wielu miejscach dobrze karmią...
Gdyby właściciel restauracji był plebejuszem, wcześniej czy później odebrano by mu rzeźby. Ale on był arystokratą, baronem, wprawdzie zubożałym, ale znał Słowo i przyjmowano go w Domu. A że otworzył restaurację... cóż, to nie hańba, życie go zmusiło...
- Tak, panie? - powtórzyła cierpliwie dziewczyna. Uświadomiłem sobie, że już ze trzy minuty gapię się na posągi, nie dokonując zamówienia... Uśmiechnąłem się przepraszająco:
- Za każdym razem się zachwycam...
Dziewczyna kiwnęła głową, rzucając spojrzenie na rzeźby. Jej też się podobały. Ciekawe, kto bardziej - mężny Goliat czy piękny Dawid?