Oficerowie podziękowali, usiedli po drugiej stronie stołu, dziewczyna zaczęła im wychwalać specjały kuchni, szczególnie polecając jarząbki w cieście imbirowym. A ja znowu opuściłem oczy na gazetę.
Nic się nie stało. Kto we mnie odgadnie katorżnika Ilmara?
Dłubałem widelcem w łososiu, piłem młode wino, które służąca sumiennie dolewała do kielicha. Ale nie mogłem nic przełknąć.
Oficerowie już złożyli zamówienie, zaczęli półgłosem rozmawiać. Na mnie niby nie zwracają uwagi... tylko ten potężny raz spojrzał... aż mi po plecach przebiegł dreszcz.
Niedobre spojrzenie. Zbyt obojętne.
Siostro, zachowaj głupca dla pokajania się!
Właściciel restauracji znowu przybiegł, podszedł do stolika, do mnie uśmiechnął się przelotnie, nie ja tu byłem ważny, oficerom uścisnął ręce.
- Zgłodniał pan, panie Arnoldzie? - zapytał krzepkiego.
- Tak, jak pies... - burknął oficer kiepskim romańskim.
- Podobno w mieście była obława?
- Tak.
Niebyt rozmowny... chłód, który przebiegł mi po plecach, przemienił się w szalejącą zamieć.
Arnold? Oficer Straży? Z niemieckim akcentem?
- Złapali zbójów? - dopytywał się dalej właściciel. Widocznie tytułami byli równi. Podobni do siebie jak kopia do wykałaczki, właściciel restauracji wydelikacony i subtelny niczym Dawid, Arnold zaś wyglądał, jakby pozował rzeźbiarzowi do Goliata. Śmiesznie wyglądali obok rzeźb. A jednak tytułem byli równi, gdzie mi tam do nich...
- Nie łapaliśmy zbójów - włączył się okularnik nieco wzgardliwie, widocznie stał jeszcze wyżej w hierarchii. - W mieście pojawił się Ilmar katorżnik. Na całym nabrzeżu posterunki, a on się przedostał...
- Ten, który księcia porwał? - wykrzyknął właściciel.
Ale wszystko poprzekręcali!
Uświadomiłem sobie, że już drugą minutę żuję ten sam kawałek łososia, pospiesznie przełknąłem i sam dolałem sobie wina. Zerknąłem pytająco na strażników, uśmiechnąłem się uniżenie. Im jeszcze nie przyniesiono wina i okularnik bez fałszywej dumy podziękował. Nalał sobie i Arnoldowi, wypił jednym haustem. Oburzony gospodarz zaczął się rozglądać w poszukiwaniu sług. Dwie dziewczyny już niosły wino i zakąskę... ale się uwijali przy arystokratach...
Arnold nie pił. Obracał kielich w dłoni i patrzył na okularnika z tak wyraźnym niezadowoleniem, że tylko głupiec by nie zauważył.
Okularnik nie zauważył.
- Ten sam - potwierdził okularnik. - Zaszedł do starych przyjaciół. A ci i naszym, i waszym, i Straży zameldowali, i uciec pozwolili. To nic, przyjaciele już na przesłuchaniu, miasto w potrójnym pierścieniu, wojsko podniesione. Już nigdzie nie ucieknie.
Siostro Orędowniczko...
- Markizie, nie warto o tym mówić... - rzekł Arnold. I dodał po niemiecku: - Pozwolę sobie zaproponować wam wymienić kielich i spróbować różowego tokaju...
Leniwie odwróciłem się do krzątających się dziewcząt:
- Kawę i osmańskie cygaro miodowe.
Służące popatrzyły na siebie stropione. Z pomocą przyszedł im właścicieclass="underline"
- Niestety, szanowny panie, dzisiaj nie możemy zaproponować miodowych cygar... są zachodnioindyjskie, osmańskie, są z konopiami...
Oczywiście, że nie zaproponują miodowych. Takich po prostu nie ma.
Całym sobą pokazałem oburzenie i powiedziałem:
- W moim płaszczu, w wewnętrznej kieszeni... nie, proszę mi przynieść płaszcz, sam wyjmę.
Jedno spojrzenie właściciela i dziewczyna pobiegła do wyjścia.
Arnold obracał w ręku kielich - jeszcze chwila i rznięty kryształ trzaśnie. Strażnik pewnie tak samo jak ja nie wierzył w zbiegi okoliczności. Tylko nie zdecydował się urządzić kontroli w restauracji, na oczach arystokratów. Sam widocznie był szlachcicem w pierwszym pokoleniu, wie, jak cieszyliby się arystokraci z jego gafy...
Czekałem, nadal przeglądając gazetę, ale już nie widząc liter.
Napięcie, które pojawiło się między nami, wreszcie dotknęło okularnika i gościnnego gospodarza. Tylko jeszcze nie zrozumieli, o co chodzi.
Dziewczyna wróciła z płaszczem na metalowej tacy. Kupa śmiechu. Świeżo wyschnięty płaszcz w sosie własnym.
- Miodowe cygara powinny być w każdej porządnej restauracji! - Powiedziałem tonem stukniętego arystokraty i sięgnąłem do płaszcza. Spojrzenie Arnolda przesunęło się po szarym materiale. Widocznie to był ostatni szczegół mojego portretu, którego brakowało strażnikowi do absolutnej pewności.
- Nie ruszaj się, Ilmarze złodzieju! - krzyknął z okropnym akcentem.
Za późno.
Kopnięciem przewróciłem stół na strażników, o sekundę uprzedzając Arnolda, który chciał zrobić to samo. Wyszarpnąłem z kieszeni płaszcza wielopociskowy kulomiot. Niko, Niko, przechytrzyłeś samego siebie, nie doceniałeś Straży, na starość będziesz wił się pod batem kata...
- Wszyscy na podłogę! - krzyknąłem, jedną ręką pociągając za kurek tak, jak widziałem to u arystokratów. Udało się, szczęknęło odciągnięte żelazo i Arnold zamarł, patrząc na lufę. - Wszyscy na podłogę! Jestem mordercą, wszystko mi jedno, ilu z was zginie!
Goście od razu padli twarzą na ziemię - i arystokraci, i mieszczanie, i strażnicy, których w sali było z dziesięciu. Widocznie wszyscy wiedzieli, czym jest taki kulomiot w nieodpowiednich rękach.
I gdyby oficer okularnik nie zaczął strugać bohatera, wycofałbym się z restauracji, trzymając na muszce setkę ludzi.
- Ilmar! - wykrzyknął radośnie przyciśnięty stołem okularnik. Pewnie oczyma wyobraźni zobaczył audiencję w Domu, nagrody, sławę, nowy tytuł...
Kulomiot miał prostszy od mojego, dwulufowy, za to umiał się nim posługiwać. Jak tylko zobaczyłem jego lufę, od razu nacisnąłem na spust. Za młodu nie raz przychodziło mi strzelać z broni skałkowej, ale to było zupełnie co innego. I strzela z odstępem, i odbicie inne, i spust lżej działa.
Huknął wystrzał, wybuchł obłok smrodliwego czarnego dymu a kula wbiła się w podłogę pomiędzy Arnoldem i okularnikiem. Arnold natychmiast uskoczył na bok, ale okularnik się nie przestraszył. Odważny głupiec. A ja już biegłem, wskoczyłem pomiędzy posągi. Kula ominęła mnie i trafiła potężnego Goliata, dokładnie w przyrodzenie, krusząc je na biały piasek. Huk, pył zasypał mi twarz, szarpnąłem się, upadłem, znowu odwróciłem do straży. Kulomiot jakby przyrósł mi do ręki, ale jak się go używa, zapomniałem na śmierć.
- Łapać złodzieja! - krzyczał radośnie okularnik.
Właściciel restauracji, ku mojemu zdumieniu, też postanowił działać. Ale nie biegł, żeby mnie złapać - wiedział, czym to grozi. Musiał ratować nieszczęsne posągi. Rzucił się do Dawida, przypadł do niego, na twarzy właściciela pojawiło się zdecydowanie i napięcie, stał się podobny do kamiennego młodzieńca... Może rzeczywiście któryś z jego przodków pozował rzeźbiarzowi? Oho ho! Taki ogrom wziąć na Słowo!
- Nie strzelać! Stój, złodzieju! - krzyczał Arnold, wyjmując swój kulomiot. Stół pchnięty silną ręką odleciał jak papierowy.
Okularnik strzelił jeszcze raz. Przerażony gospodarz restauracji właśnie przypadł do okaleczonego Goliata, jedną ręką okaleczoną część obmacując. Wyglądało to i śmiesznie, i sprośnie, jak w nieprzystojnym przedstawieniu o obyczajach zboczeńców, drugą ręką dziwny znak w powietrzu kreśląc.
Kolejne uderzenie chłodu o potwornej sile - marmurowy Goliat miał chyba ze czterysta kilogramów. Posąg znikł i arystokrata, który wziął go na Słowo i uratował przed zniszczeniem, rozpłynął się w szczęśliwym uśmiechu. I nawet dziurka pośrodku czoła nie mogła przegonić tego uśmiechu. Upadł, z rozrzuconymi rękami, na zawsze swój skarb przed nieszczęściami kryjąc.