Выбрать главу

Więc to naprawdę Siostra zapewniła mu powodzenie.

Ktoś krzyknął przez sen, może zobaczył kopalnię, a może przypomniał sobie swoje postępki i brzęk nade mną ucichł. To nic, przyjacielu. Poczekam.

Jak on wniósł żelazo?

Szlachetność - oto, co powinno było wzbudzić moją czujność. Czuło się w nim błękitną krew - twarz delikatna, rysy regularne, spojrzenie uparte, twarde. Tacy nie włóczą się po bazarach. Pewnie czyjeś dziecko z nieprawego łoża. Ktoś go na katorgę wysłał, a ktoś inny pomógł. Wsunął kilka monet Kpiarzowi, żeby ten zapomniał o regulaminie, przeniósł wytrych i wsunął chłopcu do ręki.

Innej możliwości nie było.

Cisza panowała absolutna, ale chłopak nadal się czaił. W końcu szczęknęło żelazo. W tym momencie zeskoczyłem z koi, ściskając ręką łańcuch, żeby nie zadźwięczał.

Ale chłopak usłyszał. Szarpnął się, ale było już za późno - chwyciłem go za rękę, leżącą na kłódce, przycisnąłem, wyszeptałem półgłosem:

- Cicho, głupi!

Zamarł.

Moje palce rozwarły jego dłoń. Sprawdziłem - nic.

Ostrożnie puściłem łańcuch i dwoma rękami przesunąłem po wąskiej koi, w nadziei, że palce wyczują chłód stali.

Nic!

Obmacałem kłódkę, obszukałem koję, przesunąłem ręką pod chłopcem i wokół niego. Spał tak jak wszyscy - w ubraniu. Mógł spokojnie schować wytrych do kieszeni albo za pazuchę.

Pusto.

- Co robicie! - oburzył się szeptem chłopak. Niepotrzebnie. Gdyby miał czyste sumienie, a mnie podejrzewał o brzydkie rzeczy, zacząłby krzyczeć. Skoro się kryje...

- Zabierzcie łapy! Będę krzyczał!

Za późno, za późno. Zrozumiał, że popełnił błąd, ale za późno. Stałem, trzymając chłopca za ręce i gorączkowo myślałem. Nie wyrywał się. Czekał.

I gdy już byłem pewien, że przerażony chłopak po prostu połknął wytrych i nic już teraz nie poradzę - przecież nie będę mu rozpruwał brzucha jak temu wilkowi z bajki, ani sadzał go na kiblu. Rano dopłyniemy do Smutnych Wysp, nic już nie wysiedzi... wtedy właśnie Siostra Orędowniczka znowu spojrzała na mnie przychylnym okiem. Pokręciła głową, patrząc, jak ja, fajtłapa, trzymam w ręku odpowiedź i nadal nic nie rozumiem, westchnęła i zesłała zrozumienie.

Ze zdenerwowania mocno ścisnąłem chłopcu ręce. Potem prawą rękę wziąłem jego lewą, lewą prawą i odwrotnie. Chłopiec milczał. Widocznie wszystko zrozumiał.

- Nie będziesz krzyczał, przyjacielu - wyszeptałem. - Nie będziesz. Gdybym ci nawet wszystkie palce połamał, słowa nie piśniesz. Ale nie bój się, mały, teraz już wszystko dobrze. Teraz jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi...

Prawa dłoń chłopaka była zimna! Lodowata! Oto cała odpowiedź.

- Zrobimy tak - wyszeptałem, gorączkowo próbując sobie przypomnieć, jak mu na imię. Pierwszego dnia mi je podał, ale wtedy nie miałem do tego głowy, musiałem zaprowadzić porządek w ładowni, a potem wszyscy wołali na niego Mały. - Zrobimy tak, Mark. Siądziemy sobie i porozmawiamy. Cichutko, po przyjacielsku...

- Nie mamy o czym rozmawiać! - warknął, gdy zdjąłem go z pryczy i posadziłem na swojej. Wokół panowała cisza. Jeśli nawet ktoś usłyszał naszą szamotaninę, to wiadomo, co sobie pomyślał. Niech sobie myślą, co chcą, teraz już na pewno nie będę szedł z nimi za jednym wózkiem!

- Mamy o czym, Mark! - wyszeptałem chłopcu do ucha. - Mamy. Ty znasz Słowo!

Szarpnął się, ale trzymałem mocno.

- Nie spiesz się - przekonywałem. - I pomyśl. Drugą noc grzebiesz w kłódce i nic nie wskórałeś. A jutro już port... a potem kopalnia. Tam zdejmą z ciebie łańcuchy, bez obaw. Ale z kopalni jest tylko jedno wyjście i zamków tam nie ma - stoją strażnicy. Wiem, bo tam byłem. Jak stracisz szansę, Słowo ci nie pomoże!

Chłopiec uspokoił się.

- A gdybyś nawet zdjął kłódkę? - Zaśmiałem się cichutko. - Co dalej? Myślisz, że ja nie mogę otworzyć swojej? Pomacaj!

Zmusiłem go, żeby dotknął łuku kłódki - a sam szybko wymacałem w kieszeni trzymaną na czarną godzinę szczapkę - mocną, dobrą, cudem oderwaną od łóżka - i przekręciłem mechanizm. Kłódka pstryknęła cicho, otwierając się.

- Rozumiesz?

- No to dlaczego...

- Dlaczego tu jestem? A gdzie mam iść? Załóżmy, że z zasuwą też sobie poradzę. A dalej? Skakać za burtę?

- Szalupa...

- Tak, doskonała, żeby przepłynąć w niej setkę mil. Zuch chłopak. Chcesz, to cię wypuszczę? Uciekaj... tylko zostaw mi swój metal... Przy okazji, co tam masz?

Mark udał, że nie usłyszał pytania. A może naprawdę się zastanawiał?

- To co można zrobić?

- Poczekać na port. Poprowadzą nas na linie, jak zwykle. No i wtedy... można uciec.

- Jak?

Podekscytowany, prawie krzyknął. Zacisnąłem dłoń na jego ustach.

- Cicho! Jak - to już mój problem. Najważniejsze, że właśnie wtedy będzie potrzebny metal. Szczapką zdołam otworzyć najwyżej to głupstwo. A przyjdzie otwierać dużą, porządną kłódkę, i to szybko!

- Nożem zdołacie?

- Masz nóż? No tak... pokaż!

Powiedziałem i ugryzłem się w język. Prośba była zbyt gwałtowna. I zbyt głośna.

Ale Mark jednak się zdecydował. Coś wyszeptał - samymi wargami, nic nie usłyszałem - wyciągnął do mnie rękę.

Dłoń była zimna, jakby chłopiec przez kilka minut trzymał ją na lodzie. Czując, jak zamiera mi serce, uświadomiłem sobie, że obok mnie rzeczywiście siedzi człowiek znający Słowo. Stal była ciepła, ogrzana ręką. Nie na próżno powiadają, że mrozi tylko żywe Słowo.

- Uwaga, ostry! - Padło spóźnione ostrzeżenie.

Oblizując skaleczony palec, wymacałem nóż drugą ręką - krótki i wąski kindżał. Obustronny. Rękojeść z kości, rzeźbiona. Stal musi być dobra, skoro chłopak nie złamał klingi i nie wyszczerbił ostrza, nieumiejętnie grzebiąc w zamku.

- Nadaje się - powiedziałem. - Daj no...

Oczywiście, nie dał. Oczywiście, nie liczyłem na to. Jeszcze przez sekundę trzymałem klingę w ręku, a potem znikła. Rozpłynęła się pod palcami i teraz trzymałem powietrze.

- I tak będziesz musiał mi zaufać - uprzedziłem.

- Wyjaśnijcie.

Nie miałem innego wyjścia.

- Słuchaj, bo nie będę powtarzać. Poprowadzą nas na linie... Przez dziesięć minut tłumaczyłem mu swój plan, kilka razy przy tym podkreślając, że tak czy siak będzie musiał dać mi nóż. Chłopiec milczał, ale miałem wrażenie, że się zgodzi.

- To znaczy, że się dogadaliśmy? - zapytałem na wszelki wypadek.

- Tak.

Słusznie. Zresztą, jaki ma wybór? Nie jest głupi, wie, że w labiryntach starych kopalń, do których wrzucą tysiące katorżników, nic dobrego go nie czeka.

- Rano trzymaj się blisko mnie. Jak nas wyprowadzą i będę przywiązywać do liny - staniesz za mną. Jak przyjdzie pora, dam ci znak.

- Ja nie mogę na Wyspy... - wyszeptał chłopiec.

- Zgadza się, nie możesz.

- Nie rozumiecie. Nie mogę zejść ze statku.

- Dlaczego?

- Ja... trafiłem do transportu przypadkiem.

Stara śpiewka. Wszyscyśmy tu niewinni, wierni synowie Zbawiciela, nieszczęśni bracia Siostry. A wokół nas sami złodzieje i mordercy...

- Powinni byli mnie stracić.

Wszystkiego się spodziewałem, tylko nie czegoś takiego. Chłopak mówił z tak głębokim przekonaniem, że nie pozostawało miejsca na wątpliwości. A przecież nie wieszają za niewinność, sędziowie to wprawdzie bydlęta, ale wolą posłać zbója na katorgę, żeby grzbiet zginał w kopalniach, nie chcą marnować sznurka.