Scheisse - ryknął Arnold, odwrócił się i z całej siły kopnął okularnika w szczękę. Nikt już nie patrzył na pobojowisko, nie słyszał chrzęstu kręgów, wszyscy ryli nosami w podłodze i modlili się do Zbawiciela. I tylko ja zrozumiałem, że właśnie jeden strażnik zabił drugiego. Za głupotę, za zły strzał, za to, że wolne miasto Amsterdam na zawsze straciło Dawida i Goliata...
Popatrzyliśmy sobie z Arnoldem w oczy i zrozumiałem - koniec.
Teraz miał już tylko jedno wyjście - zabić mnie.
Okularnik wywodził się pewnie z pradawnego, potężnego rodu. Nie przebaczą Arnoldowi szalonego ciosu.
Strażnik wyciągnie mnie choćby spod ziemi - teraz trzymam w garści jego życie.
Chyba ze strachu ręce zrobiły wszystko same: uderzyły w kurek, pociągnęły, bęben się obrócił, ładując nowy pocisk, szczęknął spust i huknął strzał.
Kula prześliznęła się po twarzy Arnolda, zostawiając krwawy pas na skroni. Czaszki nie przebiła, strażnik przewrócił się, ale tylko na chwilę. Szybko zaczął wstawać, ocierając zakrwawioną twarz...
Nie czekałem na dalszy ciąg.
Biegłem do wyjścia, przeskakując nad rozciągniętymi na podłodze gośćmi, gniotąc butami palce bez litości. Rozległy się dwa strzały pod rząd. Obie kule chybiły. Arnold musiał być dobrym strzelcem, ale ciężko z zalanymi krwią oczami trafić biegnącego człowieka.
Skoczyłem w drzwi. Ochroniarza restauracji, który nie zdążył rozumieć, co się dzieje, położyłem jednym ciosem, zdarłem z wieszaka czyjś drogi płaszcz - mój został na podłodze - i wybiegłem w noc. Przed restauracją już się stłoczyli gapie, wścibsko zaglądając przez okna. Wyskoczyłem w krąg światła latarni i zawyłem dziko:
- Zbóje idą! Ratuj się kto może!
Tłum jest głupi.
Jak oni wszyscy czmychnęli od restauracji! Jakby ich nożami w plecy kłuli!
Ja razem z nimi.
Ech, dobrze sobie podjadłem, ciężko teraz biec...
* * *
Byłem bezpieczny na jakieś dwie godziny. Amsterdam to nie miasteczko na Smutnych Wyspach, gdzie każdy gotów łapać zbiegłych katorżników. Można się ukryć. Tylko czy na długo? Jeśli trwa takie polowanie, jeśli całe miasto jest otoczone kordonem żołnierzy, jeśli porty zamknęli, jak długo dam radę się kryć? Przecież każdy mnie wyda - i dobrze zrobi. Sumienie będzie miał czyste, dostanie ogromną nagrodę, otrzyma wyróżnienie Domu. A że Siostra mówiła: „Nie oddawaj zbiegłego panu jego, nadejdzie dzień, że sam będziesz uciekał!” Kto by o tym pamiętał przy takim stosie pieniędzy!
Ja bym nie pamiętał.
Poszedłbym potem, pomodlił się o wybaczenie i uspokoił się.
Jeśli w pierwszej chwili, w gorączce ucieczki nie czułem strachu, to teraz strach zalał mnie jak fala. Nie ucieknę! Popełniłem błąd, licząc na odległość, popełniłem błąd, idąc do Nika.
Gdzie mój rozum i spryt? Czy przy lądowaniu mi go wytrzęsło, czy z radości wszystko z głowy wywietrzało? Zachłysnąłem się wolnością - przed dybami, chociaż nie, w dyby mnie nie wsadzą, przecież jestem hrabią. Tak jak mówił Niko, czeka mnie jedwabny sznur, stalowy topór, może nawet puchar wina. Ale najpierw przesłuchanie... w piwnicach straży nawet bez dybów umieją jeżyki rozwiązywać. Długo będą mnie męczyć, nim uwierzą, że nic nie wiem o tym przeklętym Markusie...
Deszcz przybrał na sile. Niedobrze. Wkrótce wszyscy wrócą do domów, strażnikom łatwiej będzie mnie złapać. A zbawczych ruin tu nie ma, Amsterdam tętni życiem, mieszkanie tutaj sporo kosztuje.
Szedłem przez Damrak, ulicę szeroką i ludną, która pustoszała w oczach. Zbyt szybko, myślałem ze zdziwieniem. Aż zobaczyłem herolda. Młodziutki chłopak stał na skrzyżowaniu, otulał się przemokniętym smołowanym płaszczem i krzyczał, nie żałując zachrypniętego gardła:
- Mieszkańcy i goście wolnego miasta! Straż prosi was, byście rozeszli się do domów, dla własnego spokoju i bezpieczeństwa! W Amsterdamie zauważono Ilmara katorżnika, wojska zostaną wprowadzone lada moment! Idźcie do domów, uczciwi ludzie!
Chłopak spojrzał na mnie przelotnie i nic złego nie podejrzewając, dodał od siebie:
- Opis zbója pasuje prawie do każdego obywatela! Najpierw zabiją, a potem będą wyjaśniać.
Ludzie traktowali jego słowa poważnie. Ktoś zawracał, ktoś przyspieszał kroku. Nikt nie miał ochoty zostać przebity mieczem przez pomyłkę.
Ja też zacząłem iść szybciej, jak przystało na uczciwego mieszczanina. Tylko gdzie jest mój dom?... Jest takie miejsce, które mogę nazwać swoim... ale to daleko stąd...
Dokąd pójść?
Zatrzymałem się przed witryną cukierni, zapełnionej woskowymi słodyczami pod jasną reklamą - różnokolorowe szklane litery i obwarzanki, podświetlone z tyłu lampą karbidową. Przez głowę przemknęła idiotyczna myśl - wejść do środka, przyczaić się gdzieś, przeczekać noc... ale sprzedawca z dwoma czeladnikami właśnie zamykali. Na pasach młodzieńców kołysały się pałki. Widocznie i oni się przestraszyli. Odszedłem od witryny, nim zdążyli mi się przyjrzeć.
Siostro, dopomóż...
Oderwałem wzrok od mokrej, wilgotnej nawierzchni ulicy, wzniosłem oczy do nieba i zamarłem. Przede mną, na placu wznosiła się kopuła świątyni - Raadhu, katedra Siostry Orędowniczki. Kopułę wyłożono złotem, otoczona latarniami świątynia jaśniała pośród nocy. Drzwi nadal były otwarte. Co prawda, stał w nich herold i też wykrzykiwał o katorżniku Ilmarze, ale ani wojska, ani straży nie było widać.
Czy Siostra zesłała mi objawienie? Nie jestem godzien, żeby mi tak pomagać, od spraw niebiańskich się odrywać... ale przecież... świątynia jest duża, główne wielkie świeczniki tylko w święta zapalają, można się skryć w półmroku. To nawet nie będzie grzech, gdzie mógłbym się ukryć, jak nie w świątyni Siostry, która nie odwracała się od swoich zbiegów...
Przeszedłem przez plac. Przejeżdżały powozy, zasłonięte ze względu na brzydką pogodę, ludzie wychodzili ze świątyni po wysłuchaniu wieczornej mszy, a ja szedłem przed siebie, starając się, by mój krok był twardy i pewny. Nie jestem złodziejem, nie jestem zbiegiem, zwykły mieszczanin, który spieszy, by wyznać grzech zdrady, nim wróci do żony... Na placu było jasno, jak na złość, świeciły latarnie przed świątynią, padało światło z otwartych okien. Zgodnie z tutejszymi obyczajami ludzie nie zasłaniali okien. Uczciwy człowiek nie ma nic do ukrycia - niech wszyscy widzą, jaki jest porządny, jaki ma porządny i czysty dom...
Jedno mnie tylko pocieszało - nie było widać strażników.
Świątynia była coraz bliżej, kamienne ściany jakby urosły, już można dojrzeć witraże w wąskich oknach, pokazujące bez upiększeń sceny z życia Siostry. Szkoda, że nie mogę obejść katedry dookoła, popatrzeć na każde okno, najpierw od zewnątrz, a potem od wewnątrz. Witraże zrobiono chytrze - z zewnątrz widzisz życie Siostry, tak jak je ludzie widzieli, a od środka zupełnie inaczej, tak, jak sama Siostra swoje dzieje przedstawiała... Ale nie ma czasu. A szkoda, przecież ile w swoim czasie kopii skruszono o samą tylko scenę z przewoźnikami! Wielu ludziom wydawała się obraźliwa dla Siostry. Z zewnątrz rzeczywiście, czysta rozpusta, ale spojrzysz od wewnątrz katedry, jak Orędowniczka biednemu przewoźnikowi świętego błogosławieństwa udziela i wszystkie grzechy z duszy znikają...
Piękna świątynia i słynna na całe Mocarstwo, ale nie jej piękno mi teraz w głowie.
Ominąłem zmęczonego herolda, wszedłem pod kamienne sklepienie. Ludzie jeszcze byli w świątyni. Mogę i ja poczekać. Ktoś palił świece, ktoś inny modlił się przed świętym słupem pośrodku świątyni. Ale do każdego podchodził młody zakonnik i mówił: