Twarz Ruuda nawet nie drgnęła. W jego oczach nie było złości ani tym bardziej żalu.
- Idziemy, bracie mój Ilmarze - Ruud odwrócił się do mnie. - Musimy jeszcze wybrać szaty dla ciebie, spakować się, wydać polecenia w stajni... Chodźmy, nie ma czasu.
Rozdział czwarty,
w którym mnie uczą bogobojności, a ja uczę rozumu
Na widok rozkazów podpisanych przez samego biskupa i jego nieżyjącego sekretarza - choć o śmierci brata Kastora nikt jeszcze nie wiedział - wszyscy dostojni bracia przejawili gorliwość.
Ruud od razu odesłał mnie do swojej celi. Siedziałem tam, wpatrując się tępo w maleńki obraz Siostry, wiszący na ścianie.
Powiedz mi, Orędowniczko, czy naprawdę trzeba było zabijać kapłana? Nawet jeśli był zausznikiem Domu... przecież w świątyni są piwnice, cele dla braci, którzy zawinili. Coś w rodzaju wiezienia.
Zamknąć, i po kłopocie...
Ale nie, zabił go. Bez wahania, od razu. Jeden brat zabił drugiego.
Czego w takim razie ja się mam spodziewać? Jeśli interesy wiary zmuszają świętych braci do wymordowania się? Kimże dla nich jestem? Tytuł błazeński, godność przelotnie nadana - czy to powstrzyma brata Ruuda? Powiem wszystko, co wiem, Sukcesorowi Juliuszowi, przestanę być potrzebny i...
Myśli były nieprzyjemne. Ciężkie, niemal grzeszne. Bez zezwolenia Siostry święty paladyn nie popełniłby grzechu. Jeśli Siostra pozwoliła, to znaczy, że Ruud postąpił słusznie!
Ale Siostra jest daleko, w królestwie niebieskim. A człowiek jest omylny. Czy rację miał biskup Ulbricht, nadając dostojeństwo bratu Ruudowi? Czy to Siostra przemówiła jego ustami?
Przypomniałem sobie blask w oczach biskupa, gdy zaczął mówić o księciu Markusie, i poczułem się nieswojo. Święty brat wiedział coś takiego, czego nawet brat Ruud nie wiedział. A już tym bardziej ja. Coś bardzo ważnego o zbiegłym małym księciu.
Nie warto mieszać się do spraw wielkich tego świata! Na wszystkie moje atutowe szóstki przygotowali po asie. Stanę się niepotrzebny - zmiotą mnie.
Za drzwiami rozległy się kroki - szybkie, pewne. Wszedł brat Ruud. Nie od razu go poznałem.
Miał na sobie malinowy płaszcz z niebieską oblamówką. Płaszcz duchownego-bojownika, który włada bronią i słowem prawdziwej wiary. Przy pasie długi miecz. Już po surowym pięknie rękojeści i pochwie, domyśliłem się, że klinga jest dobra. Skórzane buty, na piersi święty słup. Nie schował go pod płaszcz, może to i dobrze, więcej szacunku wzbudza w otoczeniu...
- Ubieraj się, bracie Ilmarze.
Dal mi szatę misjonarza. Wszystko zrobione z bladożółtego sukna, niepozornego i skromnego. Nieczęsto można ją ujrzeć w krajach Mocarstwa. Los misjonarza to niesienie światła wiary dzikusom, do dżungli, na pustynię, na bagna. Czasem, rzadko, można takiego spotkać w portowym miasteczku, jak śpieszy na statek, w podróż do obcych ziem. A jeszcze rzadziej stamtąd wracają...
Może i mnie czeka taki los? Gdy opowiem wszystko, co wiem, przypomną mi - nie na darmo nadano ci godność. Wyślą mnie do Konga, Kanady, Nipponu albo na inne peryferie świata. Nieś światło wiary, były złodzieju Ilmarze...
Myślałem o tym wszystkim, przebierając się pod bacznym spojrzeniem Ruuda. Niby mnie nie obszukiwali, ale teraz i tak mój towarzysz dowiedział się, co mam przy sobie. Pieniądze widział i drobiazgi, w rodzaju grzebyka czy kieszonkowego neseserka toaletowego, i kulomiot.
- Strzelać umiesz? - zapytał brat Ruud.
- Niby tak.
- Dobrze. Droga będzie trudna.
I to wszystko. Wyszliśmy z celi i ruszyłem za swoim nowym towarzyszem po niekończących się korytarzach. Stajnia była niezupełnie przy świątyni. Okazało się, że do niej prowadzi pod placem podziemny tunel. Podziemia wielkich miast pełne są takich właśnie tajnych przejść, starożytnych katakumb, a nawet kanalizacji, jeśli miasto rzeczywiście jest duże i bogate. Pod Lutecją, albo prościej, pod Paryżem, podziemne miasto jest podobno trzy razy większe od naziemnego. Nawet do Wersalu można dojść, nie wychodząc na światło dzienne.
- Myślisz o bracie Kastorze? - zapytał nagle brat Ruud.
Nic nie powiedziałem.
- Myślisz. Widzę.
A jeśli nawet myślę! Co go to obchodzi? Przecież milczę, nie uczę zakonnika prawdziwej wiary.
- Nie wiem, co jest takiego ważnego w księciu Markusie - odezwał się znowu Ruud - ale Sukcesor powiedział, że teraz on jest dla wiary tym, czym fundament dla świątyni. Takich słów nie mówi się na próżno. Mały grzech wiara przebaczy, rzecz w tym, by wielkiego nie popełnić...
- Przychodziło mi przelewać krew, bracie Ruud - odparłem. - Ale nigdy nie uważałem tego za mały grzech.
- Niesłusznie, bracie. Wiara opiera się nie tylko na dobru, przelano za nią niemało krwi. Jeśli brat Kastor nie był winien, Siostra w swej łaskawości zaopiekuje się jego duszą. A jeśli miałem rację, to uratowałem jego duszę od grzechu zdrady.
Ładnie mu to wychodzi, nie ma co. Nie spierałem się dłużej.
Wyszliśmy z tunelu od razu do stajni, do krytego wyjazdu, gdzie stał już przygotowany ekwipaż. Mocna kareta przeznaczona do dalekich wypraw, na żelaznych resorach, zaprzężona w szóstkę karych koni. Okna srebrzone, z zewnątrz nie można nic zobaczyć. Na osłoniętym koźle czekali dwaj woźnice - też w szatach duchownych. Pewnie młodsi bracia.
- Siadaj - polecił mi Ruud. Podszedł do woźniców, rozmówił się z nimi krótko. Ja tymczasem wsiadłem do karety.
Przytulnie - pewnie sam biskup nią jeździł. Dwie miękkie kanapy (chcesz to siedź, chcesz śpij) - na nich ciepłe pledy. Puzdro, a w nim jedzenie i butelki mocno umocowane w uchwytach. Jasna karbidowa lampa, odchylany stolik, specjalna rura do rozmów z woźnicami. Nawet podróżna umywalka. Znacznie większy luksus niż w pierwszej klasie najlepszych dyliżansów.
Usadowiłem się na kanapie i poczułem, jak ogarnia mnie zmęczenie. Czy łaską Siostry mimo wszystko wyrwę się z pułapki?
Wszedł brat Ruud i powóz ruszył, wrota się otworzyły i wyjechaliśmy w deszczową zimną noc.
- Siądź wygodnie, bracie mój - rzekł Ruud. - Droga daleka. Teraz pojedziemy na Brukselę, w ten sposób straż będzie miała mniej podejrzeń. Potem skierujemy się do Rzymu.
Powóz jechał przez plac miękko, bez uciążliwego trzęsienia. Patrole wokół świątyni spoglądały na karetę, ale nie zatrzymywały jej.
- Przyłączysz się, bracie? - zaproponował mi Ruud dobrodusznie. Wyjął butelkę wina i nalał do ładnych stalowych kubków.
- A twoje obietnice i ślubowania? Przecież ty wina nie pijesz? - zapytałem, przyjmując kielich.
- Nie czas, by umartwiać ciało - odpowiedział spokojnie Ruud. - Teraz łyk wina to nie grzech. Tylko fanatycy przestrzegają postów i dotrzymują ślubów, gdy trzeba iść w bój.
- Spodziewasz się walki, bracie?
- Spodziewam się wszystkiego, Ilmarze.
Jego oczy zabłysły.
- I zapamiętaj, bracie mój... teraz musisz chronić siebie. Jesteś nitką, która może doprowadzić do Markusa.
Jak miło.
- Dziękuję, bracie Ruud, będę strzegł siebie - obiecałem. Napiliśmy się i Ruud w milczeniu schował wino.
Kareta wyjechała w końcu z placu, tocząc się po nierównej nawierzchni na Prinsengracht.
- Rozluźnij się - poradził mi Ruud. - Przy wyjeździe z miasta i tak będzie patrol.
No i jak mogłem się rozluźnić po takiej obietnicy?
Wyjrzałem przez okno, na domki, ciągnące się wzdłuż całego kanału. Gdzieniegdzie w oknach paliło się światło, a ponieważ, zgodnie z miejscowym obyczajem, zasłonek nigdzie nie było, mogłem wszystko zobaczyć. Nad robótką siedzi kobieta, widać na kogoś czeka, skoro jeszcze się nie położyła. Półnagi mężczyzna podnosi kamienne hantle. A za tym oknem całe towarzystwo bawiących się gości - wirują w tańcu. Na stołach lśnią kryształowe kielichy. Niech sobie straż łapie katorżnika, niech sobie Dom rozsyła groźne rozkazy, niech na skraju świata czerwonoskórzy wyrzynają osiedleńców - co to obchodzi zwykłego mieszczanina?