- A jeśli nawet tak było? Sam widzisz, Słowo cały czas pracuje, jedno ginie, drugie się pojawia. Niesie dobro i zło.
Skinąłem głową.
- Zbawiciel sprawił, że Słowo poznaniu nie podlega, i w tym była wielka mądrość. Patrzącemu z boku wszystko wydaje się proste. Powiedział coś człowiek, rękę wyciągnął, skoncentrował się i wyjął coś z Chłodu. A teraz pomyśl, Ilmarze, czy mógłby się książę Markus z łańcuchów uwolnić?
- Oczywiście, że nie. Potrzebny jest nawyk.
Brat Ruud uśmiechnął się pobłażliwie.
- A gdyby wziął łańcuch, który go skuwał? I położył go na Słowie?
- No... - zamilkłem, próbując wyobrazić sobie taki obrazek. Chowa w nicość... i jest wolny? - Nie starczyło mu sił?
- Nie w tym rzecz. Łańcuch nie należał do niego, on sam był na łańcuchu. Gdyby najpierw miał łańcuch, poczuł nad nim władzę, wtedy odesłałby go w Chłód bez przeszkód. Już święty Tomasz nad tym rozmyślał; to, nad czym rękami władamy, to i duchowi jest posłuszne... No dobrze, a teraz wyobraź sobie sznur albo łańcuch. Jeden koniec jest wolny, a do drugiego przywiązano osiołka albo przykuto człowieka. Bierze książę Markus łańcuch czy więzy i wrzuca na Słowo. Co się stanie?
- Żywe i żyjące Słowu nie jest posłuszne.
- Racja. A to, co jest przywiązane do żywego? Czy pęta odejdą w Chłód, a jeniec stanie się wolny?
- Nie wiem.
Brat Ruud uśmiechnął się.
- Powiedz - poprosiłem. - Powiedz, bracie!
- Wszystko zależy od tego, który Słowem włada oraz od tego, na kim są pęta. Może się tak zdarzyć, że znikną. A może i nie. Dobrze. Wyobraź sobie, że za jedną rzecz chwyta dwoje ludzi znających Słowo. I każdy chce ową rzecz na Słowo schować. Do kogo będzie ona należeć?
Milczałem. Wszystko mi się w głowie pomieszało. Nie było żadnej odpowiedzi na te pytania, nic już nie wiedziałem.
- A jeśli...
Kareta nagle szarpnęła się, zjechała na pobocze. Zerknąłem w okno.
- Bracie Ruud, patrol żołnierzy!
- Nie bój się, bracie...
Patrol był poważny. Dwóch oficerów w wyczyszczonych do połysku miedzianych zbrojach, dziesięciu żołnierzy z krótkimi kopiami i mieczami. Jeden oficer miał w ręku dwulufowy kulomiot. O czym mówią, nie słyszałem, ale chyba odpowiedzi woźniców ich nie zadowoliły.
- Bracie Ruud...
- Uspokój się, bracie i lepiej zastanów się nad taką rzeczą. Podchodzi człowiek ze Słowem do rzeczy składającej się z kilku innych, na przykład do naszej karety. Chwyta za koło i wypowiada Słowo. Jedno koło odejdzie w Chłód, cała kareta, czy w ogóle nic się nie stanie? A co będzie z nami, siedzącymi w karecie? Skoro nie możemy odejść w Chłód, to znaczy, że upadniemy na ziemię? A może póki jesteśmy w karecie, nie można...
Drzwi otworzyły się. Oficer z kulomiotem zajrzał do środka i powiedział z szacunkiem:
- Święci bracia...
- Pokój z tobą, sługo Domu - odezwał się spokojnie Ruud. - Więc, jak sądzisz bracie, co się stanie?
- Nie wiem - powiedziałem szczerze, pochylając głowę. - Wszystko w rękach Zbawiciela i Siostry...
Przecież nie będę mu opowiadał, jak Mark do szybowca wskoczył, żeby nie pozwolić, by Helen wzięła go na Słowo!
- Święci bracia - powiedział z lekkim naciskiem oficer.
Brat Ruud odwrócił się do niego.
- Pokój z tobą. Mów.
- Wyjazd z wolnego miasta Amsterdamu jest zabroniony - rzekł oficer władczo, ale pod udawaną twardością dźwięczała niepewność. Pewnie niejeden powóz zawrócił tej nocy z drogi, ale co zrobić teraz - nie wiedział.
- Wiem, oficerze. Ale czy ten rozkaz nas również dotyczy?
- W rozkazie powiedziano - wszyscy bez wyjątku.
- Powtórz rozkaz dosłownie.
Oficer skinął głową, jakby ucieszony propozycją. Lekko przymknął oczy i wygłosił:
- W imię Zbawiciela i Siostry, rozkazem Domu, wszystkim bez wyjątku zabrania się wyjeżdżać poza granice wolnego miasta Amsterdamu. Wszystkie powozy oraz pojedynczych pątników sprawdzić w poszukiwaniu zbiegłego katorżnika Ilmara, a następnie zawrócić do miasta. Jeśli zaś katorżnik Ilmar albo młodszy książę Markus zostanie zauważony lub jeśli podejrzenie takie się pojawi...
- Dobrze, oficerze. Więc sądzisz, że Siostra zabrania swoim sługom opuścić miasto?
- W rozkazie nie ma mowy o żadnych wyjątkach.
- Jak brzmi twoje imię, oficerze?
- Reinhart, święty bracie.
Ruud w milczeniu wyjął papiery i podał oficerowi. Ten w milczeniu zaczął czytać, bezgłośnie poruszając wargami. Podniósł na Ruuda okrągłe ze zdumienia oczy.
- Ja, święty paladyn Siostry, jej wolą odwołuję rozkaz w miejscu dotyczącym naszego powozu. Z woli biskupa Ulbrichta, my, dwaj pokorni bracia, zmierzamy do miasta Brukseli z misją szczególnej wagi.
- Zabroniono mi przepuszczać kogokolwiek! - wykrzyknął nieszczęsny Reinhart z męką w głosie.
- Biorę twój czyn na siebie, bracie - odpowiedział spokojnie Ruud. - W imieniu Siostry wybaczam ci ten grzech.
Ujął wiszący na piersi święty słup, dotknął pokrytego potem czoła oficera.
- Nie ma na tobie grzechu. Każ zwolnić drogę.
- Muszę poprosić sztab o pozwolenie...
- Dano ci wyższe pozwolenie! - Ruud podniósł głos. - Powiadom o nim swój sztab.
- Dajcie słowo, że w powozie nie ma zbiegłego katorżnika Ilmara ani księcia Markusa - wyszeptał oficer.
- Daję słowo, że są tu tylko dwaj kapłani świątyni Siostry - odpowiedział Ruud. - To wszystko. Idź i nie grzesz.
Oficer skinął głową i popatrzył na mnie.
- Pobłogosławcie mnie, bracie.
W tym krył się jakiś podstęp. W oczach Ruuda zapłonął alarm. Oficer czekał.
W jednej chwili przypomniałem sobie wszystkie błogosławieństwa, jakie kiedykolwiek słyszałem. Z ulgą powiedziałem:
- Otrzymałeś już błogosławieństwo, bracie mój. Czystego nie sposób uczynić czyściejszym. Idź w pokoju.
- Dziękuję, bracia - oficer cofnął się. - Gładkiej drogi, święty paladynie. Gładkiej drogi, święty misjonarzu.
Przymknął drzwiczki, machnął ręką żołnierzom. Trzasnęły baty, kareta ruszyła, wyjechała na drogę.
- Tylko nam trębaczy brakuje. Z dziesięciu trębaczy i kilku heroldów.
- O czym ty mówisz, Ilmar? - zdumiał się Ruud.
- Żeby trębacze wszystkich zwoływali, a heroldowie ogłaszali: „Jedziemy do Brukseli, a nie do Rzymu. Święty paladyn to rzecz całkiem zwyczajna. A skromny misjonarz w karecie biskupa - zjawisko powszechne. Nie dziwcie się, dobrzy ludzie, nie zwracajcie uwagi”.
Brat Ruud milczał. Jego twarz powoli pokrywała się czerwonymi plamami.
- Uważasz, że się w ten sposób zdradzamy?
- Oczywiście, bracie. Tak naprawdę powinniśmy ruszyć piechotą albo konno, ale na pewno nie w karecie.
- A patrole? Nawet ze wszystkimi dokumentami ledwie nas przepuścili...
- Bracie Ruud, za dwie, trzy monety każdy wieśniak poprowadziłby nas takimi ścieżkami, że ani jednego strażnika nie spotkamy.
- To złodziejskie nawyki.
- Oczywiście. Ale może warto było je sobie przypomnieć w imię świętej sprawy?
Duchowny zamyślił się. Przyjemnie było zobaczyć, że i ja mogę go czegoś nauczyć.
- Masz trochę racji, Ilmarze. Ale patrol nas przepuścił. Zanim oficer zamelduje zwierzchnikom, zanim starsi oficerowie zwrócą się do biskupa, zanim zaczną się zastanawiać - czy sprawa była czysta czy nie - my już będziemy w Rzymie.
Konie rzeczywiście niosły karetę galopem. Może z takimi rumakami, w dodatku często zmienianymi, po dobrych drogach, naprawdę wkrótce dojedziemy do Rzymu - nawet przez Brukselę?