Выбрать главу

- Ale i tak wolałbym nie zwracać na siebie uwagi.

Brat Ruud uśmiechnął się. Wróciła mu pewność siebie.

- Nie zawracaj sobie głowy głupstwami, bracie. Dojedziemy.

Zdjął buty, położył się na kanapie, zasłonę z materiału, która przed upadkiem utrzymuje, na siebie narzucił, zamocował.

- Lepiej się prześpij, póki droga gładka. Trzeba odpocząć.

Ech, święty paladynie! Czy to nie godność rozumu cię pozbawia? Podróż w tak komfortowych warunkach to wielka pokusa, zwłaszcza po długich latach ascezy i szczególnie, jeśli nie ma w tym grzechu...

Ale nie powiedziałem tego głośno. Położyłem się, przypiąłem zasłonę:

- Nie przestraszyłeś się żołnierzy, święty bracie... - zauważyłem jeszcze. - Boisz się kogoś innego.

Brat Ruud nie odpowiedział, na chwilę wstrzymał oddech. Zastanawiałem się przez chwilę, czy teraz, gdy zostałem misjonarzem, nie powinienem modlić się do Siostry w jakiś szczególny sposób. Na kolanach, albo jeszcze inaczej. Ale brat Ruud niczym podobnym się nie trudził. Ja też postanowiłem się nie miotać.

Na dobrej drodze, w karecie z porządnymi resorami, na kanapie, śpi się nie gorzej niż w hotelu. Przywykłem do lekkich wstrząsów i kołysania, przestałem je zauważać. Tylko raz się obudziłem, gdy kareta się zatrzymała. Wyjrzałem - woźnice zeszli za swoją potrzebą. Poszedłem za ich przykładem, a potem postałem przed karetą, patrząc na rozgwieżdżone niebo. Było zimno, ale padało, chmury się rozeszły. Ciągnęło wilgocią, widocznie jechaliśmy wzdłuż rzeki albo kanału.

- Pora w drogę, święty bracie.

Dobrzy woźnice. Milczący, nie wścibscy. I mocni, nie bez powodu noszą przy pasach stalowe miecze. Chyba nie miałem racji, na samotnych wędrowców czyha więcej nieszczęść. Wpadlibyśmy na bandę zbójów, i co wtedy?

Wszedłem do karety. Święty paladyn niby się nie poruszył, ale lekko uniósł powieki. Czujny.

Położyłem się i spałem do południa, aż do Brukseli.

W ciągu dwunastu godzin przejechaliśmy dwieście kilometrów, niemal bez postojów i zatrzymywania się. I konie, chociaż wyglądały na zmęczone, nadal szły równo. Nie zatrzymaliśmy się przed świątynią Siostry, jak sądziłem, lecz przy zwykłej miejskiej stacji konnej. Jeden woźnica wycierał konie, drugi poszedł na stację, wrócił i zameldował Rundowi, co i jak. Nie wsłuchiwałem się, chodziłem, rozprostowując nogi. Po locie szybowcem zacząłem poważniej traktować swoje ciało. Złodziejowi nogi są potrzebne... zresztą, nie jestem teraz złodziejem... a może jestem?

Oto pytanie - czy można być jednocześnie hrabią, złodziejem i misjonarzem? Jeśli przed obliczem Zbawiciela wszystkie grzechy są równe, jeśli Siostra wszystko wybaczy, pewnie nawet taka rzecz jest możliwa?

- Bracie... - Ruud podszedł do mnie. - Na stacji nie ma dobrych koni. Woźnice proponują pozwolić odpocząć naszym i wieczorem ruszyć w drogę.

- Dlaczego nie - zgodziłem się. - W karecie spało się całkiem dobrze, można i drugą noc spędzić w drodze.

- Więc postanowione.

Ruud machnął woźnicom ręką i ci zaczęli wyprzęgać konie.

- Wiesz, gdzie tu można dobrze zjeść i odpocząć? - zapytał.

- Oczywiście. Chodźmy, święty bracie. Tylko...

Popatrzył na mnie, czekając na propozycje.

- Czy nie powinniśmy się najpierw przebrać? Święty paladyn, tym bardziej w towarzystwie misjonarza to niecodzienny widok.

- Znowu chcesz, żebyśmy się kryli, bracie Ilmarze?

- Nawet Siostra nie wzgardziła strojem niewolnicy, gdy przyszła się ze Zbawicielem zobaczyć.

- A pamiętasz, co jej powiedział Zbawiciel? „Okrycia wybierasz zgodnie z duszą swoją. Zrzuć cudze szaty, bądź tą, którą byłaś”.

Trudno współzawodniczyć z duchownym w znajomości świętych ksiąg!

Pochyliłem głowę.

- Twoja wola, bracie. Chodźmy.

Tak się zirytowałem, że zaprowadziłem go do najbardziej zatłoczonego, najbardziej popularnego miejsca w Brukseli - do figurki Janneke Pis. Oczywiście na ulicach zwracano na nas uwagę, przede wszystkim na Ruuda. Czasem ludzie podchodzili do niego z pochyloną głową i brat Ruud pokornie błogosławił wiernych.

W cieniu jego popularności, za przepychem malinowego płaszcza, zupełnie niknąłem.

Ruud był prawdopodobnie pokornym bratem w wielkiej świątyni. I nagle dostał w ręce wielką szansę - mnie. Dlaczego właśnie on? Bo trzeba było zachować tajemnicę. Pasierb Boży nikomu o Ilmarze nakazał nie mówić, biskup Ulbricht z powodu słabości i choroby nie mógł ze mną pojechać... Padło na brata Ruuda.

Tym samym brat Ruud jakby otrzymał pozwolenie robienia tego, co chce. Świeckie radości to jedno, nawet Siostra nie wzbraniała nigdy łyku dobrego wina czy smacznego obiadu. Ale pycha... pycha jest czasem gorsza od pijaństwa. Kto się jej poddał, lego ciężko zaspokoić.

Szedł brat Ruud przede mną, dotykał swą dłonią kalek, nierządnic, porządnych mieszczan, małych dzieci, schludnych staruszek, mądrych starców, brudnych żebraków, dobrze wychowanych młodzieńców, wystrojonych ślicznotek. Rozdawał błogosławieństwa - może nie na prawo i lewo, ale każdemu, kto poprosił.

Może to i dobrze?

Dobre dzieło ma swój czas i swoje miejsce. Chlusnąć wodą na płonący dom - dobry uczynek, polać tonącego - drwina i przestępstwo.

Ale ja milczałem. Tylko czasem podpowiadałem bratu Ruudowi, gdzie ma skręcić - miasto znał słabo. Wyszliśmy na plac, ku fontannie, usiedliśmy w ogródku restauracji „Kraina Śniegu”, restauracyjki z dobrą rosyjską kuchnią. Służba chodziła tu w futrzanych czapach i długich czerwonych koszulach, na modłę mieszkańców Chanatu. Co prawda, w samej Rosji takie ubranie rzadko się widzi, pewnie jest odświętne.

Brat Ruud przyjął od kelnera jadłospis, wydrukowany na papierze, i popatrzył na mnie. Wzrok miał zakłopotany, nie wiedział, co warto zamówić, a czego się wystrzegać.

- Przynieś nam, mój drogi - zwróciłem się do chłopaka - barszcz. Potem, bieszbermak i pierożki. Butelkę wódki z lodu, zwykłej, nie żurawinowej, a także grzybki w occie.

Chłopak kiwnął głową, kładąc dłoń na piersi rosyjskim obyczajem i poszedł do kuchni. Barszcz podano nam od razu, zawsze stoi przygotowany w ogromnym kotle. Wkrótce potem talerze z siekaną, gotowaną baraniną, miseczkę z ostrą gorczycą, czarny chleb.

Patrząc na mnie z ciekawością, brat Ruud wziął się za jedzenie. Spróbował barszczu i powiedział:

- Przyjemna ta barbarzyńska kuchnia.

- Szkoda, że Chiny są daleko - westchnąłem. - Spróbowałbyś, bracie, co gotuje żółtoskóry naród.

- Smacznie? - zainteresował się Ruud.

- Tak. Tylko niezwyczajnie. Oni jedzą żmije, szczury, owady...

Przez twarz świętego paladyna przemknął skurcz i zamilkłem.

- Mam nadzieję, że tutaj niczego takiego nie ma?...

- Nie ma - uspokoiłem go.

I tak ludzie rzucają nam ciekawe spojrzenia. Jeśli paladynowi zrobi się niedobrze i zwymiotuje w restauracji...

Zaspokoiliśmy pierwszy głód i odprężyliśmy się.

Natrętne, niespokojne myśli odeszły. Przecież wydostaliśmy się z pierścienia strażników! Kto nas teraz powstrzyma?

Na placu przed fontanną bawiły się dzieci. Rzucały kamyczkami w Janneke Pis - zajętą swoją sprawą piąte stulecie. Rzeźba była głupia, nawet nieprzyzwoita, ale mieszkańcy miasta kochali ją całym sercem. Legenda głosiła, że dawno temu, gdy Europą wstrząsały prawdziwe wojny, do Brukseli podszedł wróg. I przekradłby się niezauważony obok drzemiącej straży, gdyby nie malutka dziewczynka, która wyszła za potrzebą - czasem dodawano: „za potrzebą, zesłaną przez Siostrę!” - i zauważyła wrogów.

Legenda też była co najmniej dziwna. Co to za wróg, którego cała siła w zaskoczeniu? Szajka złodziei, a nie wróg... jak jedna malutka dziewczynka mogła obudzić całe miasto i dlaczego dziecko w ogóle zobaczyło wrogów? Czy dziewczynka weszła na mur, żeby załatwić potrzebę? Dość niewygodnie to dla płci żeńskiej...