I jeszcze ten posąg. Mogli przecież przedstawić bohaterkę w momencie, gdy podnosiła alarm, a nie przedtem. Mogli poprzestać na pomniku - po co było robić z niego fontannę?
Ale każde miasto ma swoje obyczaje. No i stała, a raczej kucała, marmurowa dziewczynka pośrodku fontanny, z przymusem uśmiechając się do mieszkańców miasta.
- Głupi posąg - powiedział nagle Ruud.
Skinąłem głową. Mądrze mówi, podziela moje myśli.
- W kronikach napisano, że w rzeczywistości to był chłopiec - wyjaśnił. - I wcale nie podnosił alarmu, tylko ugasił lont przy bombie podłożonej pod koszary.
Więc to tak...
- Przy czym zrobił to przypadkiem - dodał brat Ruud i wpił się spojrzeniem w podchodzącego kelnera. W jego ręku parowała ogromna brytfanna, pełna mięsa i gotowanego ciasta.
- Niemal wszystkich bohaterskich czynów, o których pamięta się przez wieki, dokonano przypadkiem.
- Tak? Dlaczegóż to? - zainteresował się Ruud.
- Po co zapamiętywać czyn, którego dokonał wspaniały, niepokonany bohater, czy też zwycięstwo armii o ogromnej przewadze liczebnej? W tym nie ma nic niezwykłego. Ludzie pamiętają takie historie, które opowiedziano z talentem. Zapamiętają opowieść o czynie, a nie sam czyn. Gdy dziewczynka wyszła za potrzebą i zobaczyła wroga, gdy człowiek puścił strzałę i przypadkiem trafił w dowódcę wrogiego wojska... albo, że się chłopiec wysikał i przypadkiem ugasił lont. Takie rzeczy od razu się zapamiętuje.
Postawiono nam na stole nowe talerze. Brat Ruud poszukał wzrokiem sztućców, zdumiony popatrzył na kelnera.
- To się je rękami - wyjaśniłem.
- Barbarzyńcy - westchnął Ruud. Ale mimo wszystko zaczął jeść.
Rozdział piąty,
w którym dowiaduje się, kogo boją się święci paladyni, ale nadal nie wiem, dlaczego
Po sytym obiedzie brat Ruud rozluźnił się, nie chciał spacerować po ulicach, gotów był siedzieć przed śmieszną fontanną z dziwaczną rzeźbą i pić mocną rosyjską herbatę, której okazał się wielkim amatorem.
To mnie cieszyło. Nie warto było znowu pokazywać się w tłumie. Już i tak na pewno rozeszła się wieść po mieście. Ale spóźniona ostrożność zawsze lepsza niż żadna.
- Ilmarze, powiedz mi, pokornemu słudze Siostry... - zaczął Ruud.
Jakże on lubił podkreślać swoją pokorę, odkąd przywdział purpurowy płaszcz!
- Co kieruje w tobą w życiu?
- Co?
Takiego pytania się nie spodziewałem.
- W czym widzisz sens ludzkiego istnienia?
- W niczym szczególnym, święty bracie. Jeśli już z łaski Bożej dano ci życie - to żyj. Nie grzesz, a przynajmniej grzesz jak najmniej... to wszystko.
- Tak żyją dzikie zwierzęta! - brat Ruud twardo postanowił naprowadzić mnie na słuszną drogę.
- Wybacz, święty bracie.
- Siostra ci wybaczy - burknął Ruud niezadowolony. - Są dwie ścieżki w życiu człowieka. Jedna - napchać brzuch, zaspokajać żądze, pychą się unosić. To życie zwierzęcia, od którego nas Siostra i Zbawiciel oduczyli!
- Nie znam zwierząt, które cierpiałyby na nadmiar pychy...
Święty paladyn nie zwrócił uwagi na moje słowa.
- Jest również inna droga, ludzka - wady wykorzeniać, ukorzyć się, do Boga się przybliżyć.
Milczałem. Nie wiedziałem, do czego on zmierza.
- Jest w tobie ziarno, posiane przez Zbawiciela - oznajmił Ruud. - Przecież jesteś grzesznikiem, wielkim grzesznikiem. Ale zdarzało się, że zwracałeś się ku prawdzie. Papirusy świętym świątyniom ofiarowałeś...
- To... Ruud, ja tylko raz tak postąpiłem. I tylko dlatego, że nie spodziewałem się zarobku...
- Teraz też przemawia przez ciebie uczciwość - kiwnął z aprobatą Ruud. - Ale powiedz, przecież nie oczekiwałeś korzyści ze swojego daru? Nie kierowała tobą pycha, nie liczyłeś na zysk, nie pragnąłeś wykupić się od gniewu Siostry?
- Cóż dla Siostry znaczy taki dar... - wymamrotałem. - Do niej należą wszystkie skarby świata...
- To znaczy, że postępowałeś uczciwie, Ilmarze.
I po co tak głośno wymienia moje imię! Niby w pobliżu nikogo nie ma, ludzie krępują się siadać obok duchownych, ale i tak nie warto!
- To była ręka Siostry! To ona cię do świątyni przywiodła i do mnie skierowała. Powiedz, co będziesz robił potem, gdy już wszystko opowiesz Pasierbowi Bożemu?
- Nie wiem.
Chciałbym na początek wiedzieć, co ze mną zrobią! Nad tym, co sam zrobię, zdążę się później zastanowić.
- Teraz, gdy nadano ci godność, masz szansę zbliżyć się do Boga, wieść uczciwe życie, wyruszyć w dalekie strony, by nieść święte słowo albo pójść do zakonu o surowej regule i postem, modlitwami, udręczaniem ciała błagać o przebaczenie. Nie chciałbym Ilmarze, żeby twoja dusza zginęła.
Co powie Pasierb Boży, Sukcesor Zbawiciela, jeszcze nie wiadomo. Ale święty paladyn już powiedział swoje zdanie.
- Niegodzien jestem takiego zaszczytu, bracie Ruud...
- To wymówka, bracie! Przemawia przez ciebie zwierzęce życie! Opamiętaj się!
Święty paladyn rozgniewał się nie na żarty. Przez minutę przewiercał mnie wzrokiem, potem westchnął, dolał sobie herbaty i łagodnie dodał:
- Opamiętaj się, Ilmarze, pomyśl o swojej duszy! W niczym innym nie ma prawdziwego ratunku, jedynie w służeniu Bogu.
- Ruud - przestałem oglądać wyszorowaną kamienną podłogę, podniosłem wzrok. - Powiedz mi, Ruud, kto się bardziej podoba Zbawicielowi i Siostrze: ten, który przeżył uczciwe życie, nie przelewał krwi, pracował w pocie czoła, dzieci wychował, dzieło po sobie zostawił... czy ten, który przez całe życie modlił się w klasztornych murach?
Powiedziałem to i przestraszyłem się. Ale święty paladyn, wbrew moim oczekiwaniom, nie rozgniewał się.
- Słuszne pytanie. Bogu wszystko jest miłe - i uczciwe świeckie życie, i służba w świątyni. Ale dla ciebie Ilmar, złodzieja i rozpustnika...
Już za kogo jak za kogo ale za rozpustnika się nie uważam. Niepotrzebnie on tak...
- Dla ciebie jedyną drogą jest skrucha. Pokorą oraz trudem i znojem zmyjesz grzechy.
- Dziękuję za naukę, bracie.
Ruud skinął głową. Delikatnie dotknął mojego ramienia.
- Zapal w sercu ogień wiary, bracie!
Ruud mówił z żarem, nie każdy grzmiący z ambony kapłan tak potrafi, a każde jego słowo jakby żywcem wyjęto ze świętych ksiąg.
Ale mnie nadal dręczyła jedna myśl.
Czy żeby wybłagać przebaczenie za stare grzechy, trzeba zamykać się w klasztornych murach? Nie tylko zła nie czyniąc, ale i dobra? Czy naprawdę bezczynność milsza jest Bogu niż czynienie dobra? Czy rzeczywiście trzeba samego siebie karać? Wychodziłoby na to, że Bóg to zbój i dręczyciel, rad z cudzego cierpienia. A przecież nie można tak myśleć!
A jeśli można?
Na ziemi jest tyle zła. A zapłata dopiero po śmierci, w innym życiu. Jednym pisane są rajskie ogrody, innym - lodowe pustynie piekła. Bóg pocieszy i szczęściem nagrodzi skrzywdzonych, a łajdaków ukarze... Znałem kiedyś jednego człowieka, pamiętam jeszcze z dzieciństwa, mieszkał w sąsiedztwie. Zawsze był chętny z własnej żony zadrwić, uderzyć ją czy poniżyć, ludzi się nie wstydząc. A potem jakby się opamiętywał. Przytuli, poprosi o wybaczenie... A kobieta rada...
Dlaczego Bóg miałby tak postępować? Doświadcza nas? Przecież i tak wszystko na wskroś widzi, o wszystkich wie wszystko.
Bardziej prawdopodobne jest, że Bóg po prostu się nami nie przejmuje. Stworzył nas i zostawił, byśmy się w mroku własnej duszy błąkali. Tylko Zbawiciel się o nas troszczy, ale Zbawiciel ma władzę jedynie nad duszami, może się tylko martwić i sądzić nas, grzesznych, gdy już swoje życie przeżyjemy...