Wiedziałem, że wpadam w herezję. Przy czym herezję tak banalną i powszechnie znaną, że nawet nie mogłem być z niej dumnym. Tak właśnie mówią ateiści, gdy kapłani próbują skierować ich na drogę prawdy. A duchowni zmęczyli się już wyjaśnianiem idei Boga, mówieniem, że każdy ma szansę odkupić swoje grzechy...
Kapłani znają wiele wyjaśnień. Tak wiele, że od razu widać, że żaden z nich nie zna prawdy.
Łatwiej mi, wybacz Siostro, myśleć, że Bóg o nas zapomniał...
Brat Ruud stwierdził widocznie, że pogrążyłem się w pobożnych rozmyślaniach. Siedział w milczeniu, patrząc przed siebie, nie chciał mi przeszkadzać. Ech, święty bracie, nie ma we mnie tak silnej wiary jak w tobie. Nie nadaję się na misjonarza. Może bym się nadał na uczciwego człowieka, ale sam przecież mówisz, że tym grzechów nie odkupię.
Ale jak ci o tym powiedzieć, bracie Ruud...
- Przejdźmy się po mieście - zaproponował w końcu święty paladyn. - Jak sobie życzysz, bracie - odparłem.
Spacerowaliśmy po Brukseli do zmroku. Jeszcze dwa razy wstępowaliśmy do restauracyjek, napić się kawy, przegryźć pyszne, jeszcze cieple wafle z bitą śmietaną. W jednej siedzieliśmy szczególnie długo - stał tam nowomodny orkiestron. Przez szklane drzwiczki wszystko było doskonale widać - rzeczywiście gra maszyna, pracują dźwignie, smyczek sunie po skrzypeczkach, drewniane młoteczki uderzają w bębny i dzwonki, wybijając rytm, miechy organów nadymają się, klapki otwierają się i zamykają. Obok maszyny stoi człowiek - kręci rączką, na zamówienie gości, za kilka monet, zmienia wielkie miedziane dyski z dziurkami. Na każdej takiej tarczy zapisana jest muzyka. Też chciałem wybrać pieśń, ale raczej psalmów czy kanonów nie mają, a zamawiać Dziewczęta z przedmieścia w obecnej postaci jakoś tak niezręcznie...
Tego szarego, jesiennego dnia ludzi na ulicach było niewielu - oczywiście, prócz dzielnicy sklepów i najlepszych restauracji w rodzaju „Grand Place”. Uspokoiłem się.
Straży prawie nie było widać. Gazowych latarni na prospekcie pałacowym jeszcze nie zapalono, po parku chodzili robotnicy z grabiami, walcząc sumiennie ze spadającymi liśćmi. Na pałacu Namiestnika machała skrzydłami wieża telegraficzna, nad wrotami nudził się złocony imperatorski orzeł...
Po kamiennych dróżkach parku, pokrytych, mimo starań robotników, dywanem żółtych liści, doszliśmy do malutkiego kościoła - podwójnego, poświęconego jednocześnie Siostrze i Zbawicielowi. Rzadko się takie robi. Ruud od razu zaprowadził mnie przed oblicze Zbawiciela. Słusznie. Obaj się modlimy do Boga przez Siostrę, teraz pora pomodlić się do Zbawiciela...
Kapłan, chyba należący do sług Siostry, pokornie stał z boku, nie chcąc przeszkadzać paladynowi. Modliliśmy się milczeniu. Klęczeliśmy i ja patrzyłem na pełną męki twarz Zbawiciela, grubymi sznurami przywiązanego do świętego słupa.
Pomóż mi!
Jesteś przybranym synem samego Boga, stoisz obok niego. Rzadko się do ciebie zwracam, jesteś surowy dla grzeszników, łatwiej mi przez Siostrę o przebaczenie prosić. Ale teraz... może właśnie ty wskażesz mi drogę? Co mam robić? Nieść wiarę dzikim czarnoskórym? Zamknąć się w klasztorze?
Zbawiciel milczał. Czy również o mnie nie dba?
Pomóż mi!
Musiałem na chwilę tak mocno zagłębić się w swoją modlitwę, że pociemniało mi przed oczami. A potem zobaczyłem... zdawało mi się, że zobaczyłem... nie, nie drewnianą rzeźbę, może wyrzeźbioną przez świętego mistrza! Zdawało mi się, że widzę Zbawiciela - naprawdę. Zdawało się...
Przez krótką chwilę.
Jeśli była to odpowiedź Zbawiciela, nie zrozumiałem jej.
Brat Ruud skończył modlitwę i podszedł do kapłana. Objęli się, porozmawiali. Potem paladyn poszedł do obrazu Siostry. Ja jeszcze jakiś czas klęczałem, próbując przywołać wrażenie, które odeszło. Wrażenie życia, które zastygło w martwym drewnie.
Ale nic więcej nie było.
Wstałem, starając się nie patrzeć Zbawicielowi w oczy. Podszedłem do brata Ruuda.
Zanim wyjechaliśmy z miasta, wszystkim, komu mogłem, mówiłem, że święty paladyn i ja, misjonarz niegodny zaszczytu towarzyszenia paladynowi, wracamy do domu, do Amsterdamu. Niech sobie zgadują, jaki był cel naszej wizyty. Może święty brat Ruud postanowił zakosztować rosyjskich dań?
Nawet mimochodem wspomniałem o tym pracownikom stacji konnej. Że święty paladyn wybiera się w daleką pielgrzymkę, w dzikie śnieżne ziemie. I postanowił zawczasu zapoznać się z barbarzyńską kuchnią.
Idiotyzm tej wersji był oczywisty. Czy w Amsterdamie nie było znawców rosyjskiej kuchni? I czy to aż tak ważne, żeby ganiać karetę tam i z powrotem?
Ale im głupsze jest wyjaśnienie, tym chętniej w nie wierzą. Ludzie przywykli zawsze i wszędzie doszukiwać się podstępu. W każdym razie wyjeżdżałem z miasta z lżejszą duszą.
Odjechaliśmy od miasta i woźnice skręcili w boczną leśną drogę. Omijając Brukselę, skierowaliśmy się na południe. Jak oni chcieli dojechać do Rzymu - przez Berno czy Paryż, robiąc duży łuk, ale jadąc po dobrych drogach czy też nie wjeżdżając już w duże miasta - nie wiedziałem i nie pytałem.
Szybko zapadał zmierzch. Wkrótce woźnice zapalili jasne karbidowe lampy, ale i tak trzeba było zwolnić. To już nie ta droga co między Amsterdamem i Brukselą...
- Chcesz łyk wina, bracie? - zapytał Ruud.
- A co ze skruchą i ascezą, oczyszczającymi duszę?
- Nie w podróży, bracie, nie w podróży... tu i tak jest dość wyrzeczeń, po co niepotrzebnie ciało umartwiać...
W milczeniu przyjąłem kielich. Karetę mocno trzęsło i Ruud nalewał mało, za to często. Na wschodzie tak się nalewa herbatę, żeby częściej wstawać i dolewać gościowi...
- Bracie Ilmarze, powiedz, jaki wydał ci się książę Markus?
Wzruszyłem ramionami.
- Nic szczególnego. Chłopak jak chłopak. Chociaż, oczywiście, czuje się szlachetne urodzenie. Mądry, władczy, skupiony... uparty.
Brat Ruud skinął głową.
- Dokąd mógł się udać, jak myślisz?
- Nie wiem. Przecież ja nic o nim nie wiem, Ruud. Zrozum! Trafił się po drodze... wpakował mnie w nieszczęście. Żebym mógł go nigdy nie spotkać!
Święty paladyn westchnął:
- Gdybyśmy mogli sami znaleźć chłopca... i przywieźć Pasierbowi Bożemu. Wtedy dopiero byłaby służba Siostrze!
- Może chłopak już nie żyje - zauważyłem.
Brat Ruud pogrążył się w posępnych rozmyślaniach.
- Co on ukradł? - zapytałem.
- Nie wiem.
- A może się domyślasz?
- Może się domyślam - odparł niechętnie Ruud, ale nie podzielił się swoimi domysłami.
Kareta zaczęła hamować. Święty paladyn zerknął w okno i zerwał się, zrzucając kielich na podłogę. Wino zaplamiło drogie obicie.
- Nieszczęście, Ilmar - powiedział cicho.
Przysunąłem się do szyby.
Przed nami widać było inną karetę. Stalą tarasując drogę, a dla większej pewności w poprzek drogi położono jeszcze kłodę. Obok majaczyły sylwetki - pięć, sześć osób...
- Szykuj swój samopał, złodzieju - powiedział ostro Ruud. - I módl się do Siostry o pomoc...
Otworzył drzwi na oścież, wyskoczył. Poszedł naprzód. Woźnice też zeszli, poszli za nim. Zawahałem się. Czy nie lepiej byłoby wyśliznąć się przez drugie drzwi i pod osłoną karety umknąć w las...