Co za myśli! Nigdy nie byłem i nie będę zdrajcą!
Też wysiadłem z karety, nasunąłem kaptur na czoło. Kulomiot ciążył w kieszeni.
Kto mógł nas zatrzymać, i to tak po zbójecku? Czy to Straż czy prości leśni bandyci? Zbóje nas przepuszczą, zlękną się gniewu Siostry, nie ruszą świętych braci... Ale co to?
Na zagradzającej drogę karecie były kościelne znaki - święty słup i biskupia korona. Poniżej herb miasta Kolonia.
A przed karetą nie stali zakłopotani żołnierze, zasępieni strażnicy czy brudni zbóje. Stali przed nią kapłani w żółtych płaszczach. A jeden był w malinowym z niebieskim oblamowaniem.
Święty paladyn.
Jeszcze jeden!
Nagle opadło ze mnie napięcie. Widocznie biskup niepokoił się o nas i postanowił pomóc. Przesłał wiadomość telegrafem albo innymi szybkimi drogami do Kolonii...
Ale przecież by nie zdążył. I dlaczego pomoc miałaby zagradzać nam drogę?
- Pokój wam, bracia - rzekł obcy paladyn.
- I wam pokój - odezwał się brat Ruud. Głos miał spokojny, ale to mnie wcale nie uspokoiło.
- Z łaski Zbawiciela jednak się spotkaliśmy.
- Z łaski Zbawiciela i Siostry.
Ach tak!
Przed nami stali kapłani nie z kościoła Siostry, lecz Zbawiciela. W sumie nie ma specjalnej różnicy... wszyscy służą jednemu Bogu...
- Dokąd jedziecie, bracie?
Obcy paladyn starannie ignorował wszystkich prócz brata Runda. Jego towarzysze - mocni, posępni mężczyźni, stali obojętni i niewzruszeni.
- W świętej sprawie.
- Daleko? Nie potrzebujecie pomocy w drodze?
- Dziękuję, bracie, nie potrzebujemy.
Może się po prostu rozejdziemy? Postoimy, porozmawiamy, wymienimy uściski dłoni?
- Czy mógłbym zapytać cię, bracie, któż to wyruszył z tobą w drogę?
- Święci bracia naszego Kościoła. A teraz pomóżcie nam odciągnąć drzewa, które przypadkiem spadły na drogę, i przesunąć na bok waszą karetę.
Zachwyciłem się bratem Ruudem. Zachowywał się, jak przystało na prawdziwego mężczyznę w obliczu niebezpieczeństwa. Bez zbytniej brawury, ale i bez strachu.
- Zaczekaj, bracie. Drzewa te upadły nie przypadkiem, lecz z woli Zbawiciela.
- Cóż się stało, bracie?
Od tych niekończących się „braci” dzwoniło w uszach. Uchowaj nas Boże od takich krewnych!
- Zagrodziliśmy drogę, by nie przepuścić nikczemników.
- I kimże są owi nikczemnicy?
- Zbiegły książę Markus i katorżnik, zbój Ilmar Przebiegły.
Nie przestraszyłem się. Czegoś takiego się spodziewałem. Ale za tego „zbója” się obraziłem.
- Nie wiem, gdzie przebywa zbiegły książę Markus - westchnął Ruud.
- Wielka szkoda. Ale może powinniśmy sprawdzić waszą karetę? Może nikczemnicy potajemnie ukryli się w waszej karecie?
W głosie obcego paladyna słychać było drwinę.
- Sprawdzajcie, bracia. Ostrożności nigdy nie za wiele - zezwolił spokojnie brat Ruud.
Obcy paladyn zamilkł.
- Wierzę, że ich tam nie ma. Powiedz mi, bracie, czy moglibyśmy zobaczyć twarze - twoją i twoich towarzyszy?
- Podejrzewasz nas o ukrywanie przestępców? Opamiętaj się, bracie! - Ruud podniósł głos.
- W imieniu Zbawiciela, bracie! Jego prawda jest we mnie! Pokażcie twarze!
- W imieniu Orędowniczki! Jej prawda jest we mnie! Zwolnijcie drogę!
Nastąpiła cisza. Na tej drodze działo się coś nieprawdopodobnego, strasznego. Święty paladyn Zbawiciela i święty paladyn Siostry zeszli się przeciwko sobie, grożąc sobie imieniem wspólnego Boga, którego Zbawiciel był przybranym synem, a Siostra przybraną córką...
Potem święty paladyn wyciągnął w stronę Runda święty słup, wiszący na jego piersi.
- Drewnem, do którego był przywiązany Zbawiciel, jego krwią...
- Żelazem, którego Zbawiciel dotykał... - ujął swój znak Ruud.
Znowu remis. Obaj mają wysoką godność, nadaną do wielkich dzieł. Obaj trzymają w ręku relikwię, przed którą trzeba się ukorzyć. Wychodzi na to, że Siostra spiera się ze Zbawicielem? A może sam Bóg nie wie, co ma zrobić?
- Bracie...
Obcy paladyn wyciągnął rękę. Dotknął ramienia Ruuda.
- Służymy jednemu Bogu. Zbawiciel i Siostra to dwa sztandary wiary, dwa filary niebieskiego tronu...
- Mówisz prawdę, bracie...
- Dlaczego mamy kłamać? Nasza godność pozwala mówić nieprawdę. Ale po co? Czyż Zbawiciel i Orędowniczka nie znają prawdy? Razem z tobą jest katorżnik Ilmar, może nawet książę Markus...
Spociły mi się dłonie. Zerknąłem w las. Zastanawiałem się, kiedy skoczyć w krzaki. Nie znajdą mnie. W tych ciemnościach nigdy mnie nie znajdą.
- Nie do końca masz rację, bracie. Jest ze mną Ilmar, ale nie ma Markusa. Wiozę katorżnika...
Jaki ja dla niego katorżnik? Teraz jestem świętym misjonarzem!
- W Urbisie pomogą mu przypomnieć sobie wszystko, co wie o księciu.
- Nie sądzę, by cokolwiek wiedział - rzekł pogardliwie obcy paladyn. - Bracie, znalezienie i zabicie Markusa jest naszym świętym obowiązkiem...
Że co?
Cofnąłem się o krok. Obcy paladyn rzucił mi krótkie spojrzenie. Zrozumiał, kto jest kim. Jak on może mówić o zabójstwie, przecież zabroniono im przelewać krew! Nie wolno im nosić mieczy ani kulomiotów! Jak może mówić o zabójstwie chłopca! Że też mu język kołkiem nie stanął!
I jak Zbawiciel mógł pozwolić mu pomyśleć o czymś takim!
- Bracie, naszym obowiązkiem jest znalezienie księcia Markusa...
- Zabicie - powiedział zimno obcy paladyn. - To herezja. Przecież Sukcesor rzekł...
- Dobroć Pasierba Bożego jest niezmierna. Gotów jest wziąć ten grzech na siebie. A naszym obowiązkiem jest wziąć go na siebie.
- Nie.
- Bracie, wydaj nam Ilmara.
Pora uciekać. Święty paladyn Ruud nie będzie dla mnie walczył z innym paladynem.
- Możemy razem ruszyć do Urbisu - powiedział Ruud z wysiłkiem, jakby przeciskał przez zęby piasek.
Pycha! Może nawet brat Ruud się o to nie podejrzewa. Ale nie mógł mnie zabić i porzucić w lesie - i to nie dlatego, że uważał mnie za przyjaciela. Nie dlatego, że był przepełniony humanizmem, lecz z powodu swojej pychy! Chciał paść przed Sukcesorem na kolana, postawić mnie przed oczami Pasierba Bożego...
- Nie, bracie, niebezpieczeństwo jest zbyt duże. Ilmar musi umrzeć. Wracajcie do Amsterdamu.
Niepotrzebnie to powiedział.
- W imię Siostry, przepuśćcie nas! - krzyknął Ruud. Cofnął się o krok, strącając ręce obcego paladyna. Zrzucił płaszcz, wyjął miecz - klinga żyła w jego ręku.
- W imię Zbawiciela...
Obcy paladyn nie miał miecza. Też zdjął płaszcz i wyciągnął coś w rodzaju cepa - dwie pałki, połączone mocnym sznurkiem. Widziałem taką broń w Chinach, dlatego zrozumiałem, że będzie ciężko. Przelewać krwi kapłan Zbawiciela nie może. Ale zabić - bez problemu.
- Uważaj, Ruud! - krzyknąłem. On chyba też zrozumiał, jak groźna może być ta niepozorna broń. Zawirował, kreśląc klingą w ciemności szybkie, śmiercionośne znaki. W rękach drugiego paladyna zawirował chiński cep.
Pozostali bracia nie podchodzili. Może bali się wpaść pod cios, a może żaden z nich nie chciał podnieść ręki na paladyna. Natomiast czwórka obcych kapłanów rzuciła się na dwóch naszych.
Zagrzmiały wystrzały. Okazało się, że woźnice też mieli kulomioty! Jeden z obcych upadł, drugi chwycił się za ramię i chwiejnie wrócił do swojej karety. Za to pozostałych dwóch podbiegło do woźniców. W powietrze wzleciały pałki, w lesie rozległ się straszny krzyk umierającego człowieka.
Nieszczęście...
Święci bracia zabijali się umiejętnie i okrutnie. Drugi nasz woźnica zanim skonał, zdążył jeszcze wypalić z kulomiotu wrogowi w brzuch. Nawet w ciemności było widać, jak trysnęła krew. Wtedy na głowę strzelającego spadła pałka. Obcy kapłan złożył na chwilę ręce w święty słup i ruszył na mnie.