- Przecież zabójstwo to dla ciebie grzech! - krzyknąłem głupio, cofając się do naszej karety. Nogi ledwie mnie słuchały, nie chciały uciekać. - Grzech!
A on dalej szedł i gdy stanął w świetle karbidowych lamp - zobaczyłem jego oczy. Szklane, szalone, napełnione wiarą.
Boję się takiej wiary.
Sięgnąłem do kulomiotu, wycelowałem w czoło kapłana, odciągnąłem kurek. Wyszeptałem:
- Stój, bracie, stój...
- Umrzyj w pokoju - powiedział, jakby był pewien, że pokornie podstawię głowę pod pałkę.
Niepotrzebnie tak myślał.
- Przebacz, Siostro - wyszeptałem naciskając spust. Kulomiot huknął, uderzył w ręce, odepchnął. Na czole kapłana pojawiła się dziurka. Oczy zgasły. Postał chwilę i upadł na wznak.
Nie chciałem zabijać świętego brata, ale co miałam zrobić, gdy zagrażała mi śmierć?
Obcemu paladynowi w końcu udało się dosięgnąć brata Ruuda. Tak przejechał go cepem po nogach, że Ruud gruchnął na kolana.
- W imię Zbawiciela! - krzyknął obcy paladyn i wzniósł ręce ku niebu. Jeszcze raz zamachnął się cepem, pochylił...
...prosto na klingę, którą wysunął brat Ruud. Stal przebiła ciało, ale zamachu już nie udało się powstrzymać. Ostatkiem sił brat Ruud próbował się uchylić, ale cep uderzył go w pierś, w żebra, wybijając żałosny krzyk.
Cała walka trwała najwyżej dwie minuty. I tak nagle się skończyła.
Pod obcą karetą siedział ranny kapłan Zbawiciela, usiłując zacisnąć dziurę w ramieniu. Widocznie nasi woźnice nie strzelali kulami, lecz grubym śrutem. Podszedłem do niego, spojrzałem, ale nie zdecydowałem się pomóc - zbyt dużo było nienawiści w gasnących oczach.
- Umrzyj w pokoju - powiedziałem, przypominając sobie, że ja też mam godność. Poszedłem do paladynów.
Obcy leżał w kałuży krwi tak wielkiej, jakby zarżnięto tu świnię. Chyba przebiło mu tętnicę. Nawet się nie przyglądałem. Ale brat Ruud oddychał. Odciągnąłem go na bok, starając się nie urazić piersi. Coś tam charkotało, bulgotało, na ustach pojawiły się pęcherzyki krwi. Pierś miał mokrą - widocznie złamane żebro przebiło skórę.
- Bracie Ilmarze... - wyszeptał Ruud, otwierając oczy. - Uciekaj...
- Nie bój się, bracie - w gardle czułem drapanie, w oczach stanęły mi łzy. - Już po wszystkim... walka skończona. Zwyciężyliśmy...
- Ilmar... do Rzymu, do Urbisu... Pasierbowi Bożemu powiedz, że ja... pokorny Ruud... uratowałem cię i do niego...
Wziąłem go za rękę, skinąłem głową.
- Ciemno... nic nie widać... ciemno - ledwie słyszałem jego głos, krew bulgotała w gardle. - Ilmar...
- Wszystko zrobię - powiedziałem. - Jeśli dotrę do Pasierba Bożego, opowiem o twoim bohaterstwie...
Brat Ruud szarpnął głową, wypluł krew. Teraz mówił prawie wyraźnie, z bezkresnym zdumieniem:
- Jak tak może być... przecież jestem świętym paladynem... powinienem dokonać wielkiego czynu...
Milczałem. Jak miałem powiedzieć konającemu człowiekowi, że żadna godność, żaden tytuł nie chronią przed śmiercią? Ze nie chroni przed nią obowiązek, miłość ani wiara, że kościstej starusze jest wszystko jedno. Skończyło się dla brata Ruuda życie ziemskie, zaczyna się niebieskie.
- Zimno - powiedział żałośnie brat Ruud. - Tu... jest zimno... bracie!
W ostatnim porywie sił spróbował podnieść rękę:
- Znam Słowo... słabe, ale Słowo... weź, daję ci je...
- Mów - przypadłem do twarzy paladyna. - Mów, bracie, mów!
- A...
Próbował wciągnąć powietrze i zatłukł się w konwulsjach.
- Mów, już ci się nie przyda! - zawyłem, trzęsąc Ruuda za ramiona. - Mów!
Nikomu już nic nie powie. Odszedł razem ze swoim słabiutkim Słowem, na którym coś miał. Ciekawe - co?
Oderwałem się od jego ciała, jeszcze raz obszedłem pozostałych. Ani jeden brat nie dawał znaku życia. Ten, który był ranny, przed śmiercią wyjął z kieszeni jedwabną pętlę i czołgał się w moją stronę jakieś pięć metrów, gdy rozmawiałem z Ruudem. Ale nie doczołgał się.
Też chciał być bohaterem, i nie mógł zrozumieć, dlaczego nie wystarczyło mu sił.
- Co wyście narobili, święci bracia? - zapytałem. Na duszy było mi tak ciężko i źle, chyba wolałbym dostać pałką. - Jakże to tak - jednemu Bogu służycie, wszyscy dobra pragniecie, a żeby zabić chłopca i katorżnika, gotowi jesteście przeciwko wierze wystąpić?
Nie miał mi kto odpowiedzieć. A przecież bracia znaleźliby słowa. Przekonaliby mnie, żebym dobrowolnie włożył głowę w pętlę.
Wszystkie trupy złożyłem w naszej karecie - nie miałem czasu ich grzebać, a zostawiać zwierzętom na pożarcie byłoby nieludzkie. W kieszeniach nie grzebałem, w obcej karecie też nie, zajrzałem tylko, sprawdziłem, czy nikogo nie ma. Może jestem złodziejem, ale nie będę brał tego, co już do Boga należy. Wziąłem jedynie trochę jedzenia i butelkę koniaku, ale to nie grzech...
- Co to wszystko znaczy, Siostro? - pytałem, ciągnąc ciężkie, pokaleczone ciała. - Zbawicielu, odpowiedz! Czy sam Bóg nie wie, co ze mną zrobić? A może on wcale na nas nie patrzy, może my, nikczemni, na próżno w wierze pociechy szukamy?
Nie ma odpowiedzi. Nic nie ma. Zimno i ciemno, niemal tak jak dla brata Ruuda, paladyna nieszczęsnego.
Wyprzągłem konie, puściłem wszystkie prócz jednego. W cudzej karecie była klatka z gołębiami pocztowymi, też je wypuściłem. Nie mają za co ginąć.
Nim zamknąłem drzwi karety, dotknąłem ręki brata Ruuda i powiedziałem:
- Wybacz mi, święty paladynie, ale nie pójdę do Urbisu, do Sukcesora. Nic tam po mnie. Złodziejem jestem i umrę jako złodziej. Będę sławił Siostrę tak, jak umiem, ale głowy pod topór nie położę.
Brat Ruud nie odpowiedział. Umarli nie spierają się z żywymi.
Siadłem na konia. Zwierzę denerwowało się, siodła nie było, ale zdarzało mi się różnie jeździć. Poklepałem go po grzywie:
- Tylko dowieź mnie do miasta, kochany. Tam już oddam cię w dobre ręce, obiecuję. Albo wypuszczę cię na wolność. Lepiej na wolność, prawda?
Koń też się ze mną nie spierał. I pojechałem w nocy, żeby być jak najdalej od miejsca, w którym ośmiu świętych braci zarżnęło się nawzajem. Wszyscy pójdą prosto do raju - wszyscy służyli Bogu.
Tylko czy się w tych ogrodach niebieskich nie rzucą na siebie? A może obejmą się, wspólnie będą sławić Siostrę i Zbawiciela? Albo wszystkie nieszczęścia zwalą na mnie i zaczną na mnie czekać?
Może to i dobrze, że teraz już na pewno nie zobaczę raju - jedynie lodowate piekło...
CZĘŚĆ TRZECIARozdział pierwszy,
GALIA
w którym opowiadam o morzach i oceanach i dostaję dobrą radę
Przez cały dzień słońce paliło niemiłosiernie. Rozebrałem się do pasa i obwiązałem głowę chustką, ale po przejściu od świtu trzydziestu kilometrów czułem się wypalony. Do miasta nie dojdę na pewno, znowu wypadnie nocować w szczerym polu.
Trzy dni minęły, odkąd zginął brat Ruud i inni święci bracia. Już dawno zrzuciłem szaty duchownego, teraz zadawałem szyku w odświętnym stroju marynarza, kupionym za spore pieniądze. Za to Straż mi się nie przyglądała, a ludzie patrzyli życzliwie. Wszyscy szanują marynarzy Mocarstwa. Konia puściłem wolno przed pierwszym miasteczkiem, tak jak obiecałem, i teraz szedłem przez galijskie ziemie piechotą. Czasem tylko korzystałem z propozycji i wsiadałem do powozów i dyliżansów jadących w tą samą stronę.