Gorąco. Cały dzień było gorąco, jakby lato postanowiło jednak wrócić. A teraz od zachodu nadciągają chmury, pewnie niedługo lunie deszcz. Wcale nie miałem ochoty tkwić pod gołym niebem.
Ostatnią wieś minąłem dwie godziny temu i głupio byłoby wracać. I wtedy zobaczyłem przed sobą domek. Stał nieco obok drogi, na brzegu małej rzeczki, otoczonej niekoszonymi łąkami. Domek wyglądał dziwnie - niby nie farmerski, ale willą też nie był. Jakby człowiek przyszedł tu, kupił kawał ziemi i osiedlił się - nic nie robiąc, nie hodując bydła, nie sadząc winnicy.
Ciekawa sprawa.
Skręciłem z drogi i ruszyłem w stronę domku. Ścieżka była ledwie widoczna - najwyżej raz w tygodniu ktoś nią chodzi. A jednak domostwo nie wyglądało na porzucone. W oknach zasłonki, kwiatki, przed domem klomb. Malutki budyneczek obok - chyba kurnik - był świeżo pobielony. Żadnego płotu. Czy Straż tak się bandytom daje we znaki, że ludzie ani złodziei, ani rozbójników się tu nie boją? Szczerze wątpiłem. Przedtem tak gościnnych domków nie spotkałem...
- Wynoś się stąd!
Drzwi skrzypnęły i przez szczelinę wysunęła się długa lufa kulomiotu. Kulomiot wydawał się tak samo starożytny jak starczy głos, i równie serdeczny.
- Dzień dobry - powiedziałem, zatrzymując się. - Dlaczego do uczciwego człowieka, sługi Domu, z broni mierzysz?
- A kto cię tam wie, uczciwy człowieku - rozległ się zza drzwi zrzędliwy głos. Rozluźniłem się. Skoro zaczął rozmowę, nie będzie strzelał. - Może jesteś mordercą, marynarza zabiłeś, ubranie z niego zdjąłeś, a teraz chcesz staremu ostatnią koszulę odebrać?
Aha, czyli starzec. Głos był tak stary, że trudno rozpoznać płeć mówiącego.
Ale oczy ma bystre - dojrzał marynarskie spodnie, koszulę przecież zwinąłem i przerzuciłem przez ramię.
- Nie jestem mordercą. I munduru z nikogo nie ściągałem! I tobie krzywdy nie zrobię!
- Wszyscy tak mówicie - odezwał się nieufny właściciel tonem człowieka, którego w ciągu ostatniego tygodnia zabili co najmniej pięć razy. - Na czym pływałeś?
- Na „Synu Gromu” - palnąłem bez zastanowienia. - Starszy marynarz, na imię mi Marcel.
- A co tu robisz?
- Do Lyonu idę, do swoich. Chciałem o nocleg poprosić...
- Tak właśnie myślałem - powiedział ponuro staruszek.
Dreptałem przed drzwiami, zastanawiając się, czy nie ruszyć jak najdalej od starego sklerotyka z kulomiotem.
- Silny deszcz będzie?
- Silny - potwierdziłem.
- To idź do kurnika. Wybierz jak najtłuściejszą kurę, ukręć jej łeb i przynieś tutaj.
Lufa kulomiotu zakołysała się i schowała. Gospodarz się nie pokazał.
- Jaką kurę? - zapytałem stropiony.
- Tłustą! - warknął dziad z niespodziewaną mocą.
Ładne rzeczy. Wzruszyłem ramionami i poszedłem do kurnika, zamkniętego tylko na skobel, gdzie rzeczywiście były ze dwie dziesiątki kur. Kopniakami odepchnąłem najbardziej krzykliwe od drzwi, złapałem pierwszą lepszą i ukręciłem jej łeb.
Czyżby dziadowi nie robiło żadnej różnicy, czy zarżnę dobrą nioskę czy starego bezużytecznego ptaka?
- Złapałeś? - zapytał dziad zza drzwi.
- Tak...
- No to wchodź...
Drzwi otworzyły się i wreszcie zobaczyłem gospodarza. Wyglądał na jakieś osiemdziesiąt lat, ale był przy tym wystarczająco krzepki, by zadusić kurę własnoręcznie. Kulomiot, trochę od niego młodszy, skałkowy, z długą lufą, nadal trzymał w pogotowiu.
- Szczęściarz z ciebie - powiedział niezrozumiale. - Daj kurę.
Wręczyłem mu biednego ptaka, absolutnie przekonany, że rozkaże mi się wynosić, a poleceniu będzie towarzyszyła porcja ołowiu.
Dziad zerknął na kurę, pokręcił głową.
- Nie tylko ptakom przywykłeś kark skręcać. Mam rację?
Co on tam wypatrzył w tej kurze?
- Macie - przyznałem. - W końcu jestem żołnierzem, dziadku.
Wewnątrz domek też był czysty, schludnie utrzymany. Nie sądzę, żeby staruszek sam robił porządki. Duży pokój, z którego dwoje drzwi prowadziło w głąb domu, ogromny siół, nie dla jednej osoby, na nim jasna lampa naftowa. W kominie pali się ogień, przy nim dwa fotele, szafa, a na półkach, obok naczyń i innych drobiazgów, stoi ze trzydzieści książek.
- Znamy my takich żołnierzy - powiedział mrocznie dziad. - Umiesz oskubać?
- Żadna filozofia.
- Chodź.
Za jednymi drzwiami była kuchnia. Rozejrzałem się - w piecu pali się ogień, w żelaznym(!) rondlu gotuje się woda, na półkach sporo produktów. Sztućce drewniane, ale nóż metalowy, dwa miedziane rondle, żeliwna patelnia... bogaty starzec! Dlaczego żyje w takiej głuszy? A tym bardziej wpuszcza nieznajomych?
- Dziadku, czyś ty czasem sam nie zbój? - zapytałem.
Dziad zachichotał. Suchy, żylasty, nawet teraz, lekko zgarbiony, był wyższy ode mnie; może niezbyt silny, ale w sumie wszystko wyglądało jak w strasznej bajce. Zabłądziły w lesie dzieci, znalazły domek, weszły, a w środku staruszek ludojad.
- Oczywiście. Widziałeś przecież - taki ze mnie zbój, że na światło dzienne boję się wyjść. - Odpowiedział ochoczo.
- Dobrze, dziadku, pójdę już...
- Poczekaj... - odstawił swoją broń w kąt. - Nie zbój, nie bój się. Gotuj kurę, a ja kartofle obiorę. Będziesz jadł? Głodnyś?
- Zawsze - odpowiedziałem, zwalniając mu miejsce przy stole.
We dwóch przygotowaliśmy kolację w pół godziny. Gdy kura się gotowała, dziad w milczeniu wyjął butelkę wina, nalał do kryształowych kieliszków, napił się pierwszy.
- Twoje zdrowie, staruszku - powiedziałem, sącząc mały łyk.
- Jean. Nazywam się Jean.
Jean to Jean.
- A ciebie jak zwą?
- Przecież mówiłem - Marcel.
- Wybacz staremu, nie dosłyszałem.
Aha, taki by nie dosłyszał!
- Nie boisz się wpuszczać byle kogo do domu? - zapytałem. - Żyjesz bogato.
- Przecież jesteś uczciwym człowiekiem? - udał zdumienie dziad.
- Ojcze Jeanie, nie jestem głupcem. Dziwnie się zachowujesz. Do miasta będzie ze dwadzieścia kilometrów, prawda? Ziemia wokół twoja...
- Jestem spokojnym rolnikiem...
- Akurat! - uśmiechnąłem się krzywo. - Nie siejesz, nie orzesz, winogron nie hodujesz, z żywiny same kury...
- Nie żyję z ziemi, lecz na ziemi.
- Jak sobie chcesz - wzruszyłem ramionami. - Pozwolisz przenocować - i za to dzięki.
- Zawsze będę miał z kim pogadać. Wyjmij z kredensu ser, pokrój...
- Kim jesteś, Jean? - zapytałem cicho. - Jeśli prosty z ciebie człowiek, to dlaczego żyjesz tu sam? Jeśliś święty - niezbyt święte życie prowadzisz. Jeśli anioł Boży - nie przystoi ci mówienie nieprawdy...
- Widziałem ja już takich świętych - westchnął znowu staruszek. - Ale aniołów jeszcze nigdy. Jestem pustelnikiem.
Pustelników już w życiu spotykałem. Ale inaczej wyglądali...
- Dziadku, prosty z mnie żołnierz...
Staruszek uśmiechnął się ironicznie.
Co tu się dzieje? Przez trzy dni nikt mnie o maskaradę nie podejrzewał, a ten jakby ze mną w coś grał!
- Dobrze. A ze mnie prosty medyk. Kiedyś nim byłem, a teraz dożywam tu swoich ostatnich dni.
- Kto cię tu przed zbójami broni?
- Pomyśl, Marcel - uśmiechnął się staruszek. - Pomyśl.
- Zbójów leczysz? Niedobrze!
- Leczyć zawsze dobrze. Prawa nie łamię, jak uratuję zbója, powiadamiam o tym Straż. A dalej... niech go szukają.
- Widywałem takich lekarzy. Tylko że przysięga Hipokratesa przed Strażą...
- Może i nie uratuje. Ale tytuł owszem.
Oszołomiony patrzyłem na starca.