- Jestem baronem.
- A ja hrabią.
Za oknem zastukały pierwsze krople deszczu.
- Młody człowieku, ja nie kłamię.
- Załóżmy, że ja też nie - odgryzłem się ze złością.
Starzec zachichotał.
- Dobrze... jak chcesz... chcesz - wierz, nie chcesz - nie wierz. Pilnuj kuchni!
Nalałem zupę na talerze i jedliśmy w milczeniu. Czyżby staruszek naprawdę nie kłamał? Że medyk, bardzo możliwe. Ale żeby baron... w takiej głuszy... sam... w małym domku...
- A gdzie majętności waszej miłości?
- W Bagdadzie. Jestem baron Jean Bagdadzki.
- Persja od czterdziestu lat nie podlega Domowi...
- Aha - zgodził się baron medyk, jedząc zupę. - Ale czy Dom to uznał?
- Słusznie. A za jakie to zasługi nadano tak wysoki tytuł?
- Za pięćdziesiąt lat uczciwej służby Domowi. Za leczenie nieprzyzwoitych chorób, złamanych kości, za odbieranie porodów, leczenie z migren i inne bzdury.
Odłożyłem łyżkę.
- Wasza miłość, mówicie prawdę!
- Oczywiście.
- Więc samego Władcę widzieliście?
Staruszek prychnął.
- I leczyliście?
- Czego nie było, tego nie było - przyznał staruszek. - Ci, których do Władcy dopuszczano, byli lepszymi mistrzami ode mnie. Ale za to - rozłożył ręce - im nie pozwolą dożyć ostatnich dni według własnego uznania. Jeśliś grzebał w tyłku Władcy, znaczy, znasz wielkie tajemnice Mocarstwa.
- Czy mogę siedzieć w waszej obecności? - spytałem, próbując rozładować napięcie.
- Przecież jesteś hrabią - zareplikował. - Masz wyższy tytuł.
Humorysta.
- Czy tylko tytuł i zawód przed nieszczęściami chronią?
- Nie tylko - odpowiedział dziad, nie wdając się w szczegóły.
- No proszę - całym sobą próbowałem pokazać zmieszanie wobec tak wielkiego człowieka. - Wybaczcie prostemu marynarzowi...
- Dobrze, co tam. Człowiek z ciebie zły, ale nie okrutny. Dobrze, że nie na odwrót... jak w Domu.
Wstał i machnął ręką.
- Zostaw naczynia, jutro przyjdzie służąca, posprząta. Chodźmy.
W pokoju starzec siadł w jednym z foteli. Ze szkatułki na stoliku wyjął dwa cygara.
- Zapalisz, marynarzu?
Ilmar Przebiegły modne tabakowe ziele palił rzadko. Ale marynarz Marcel powinien docenić.
- Dziękuję, baronie...
- Drobiazg, hrabio...
Co jest? Starzec wyraźnie ze mnie kpił. Może się zapomniał? Nie wygląda na to. Dobrze, wpuścił, nakarmił, ma z kim pogadać. Ale jeśli z każdym tak postępuje, niedługo będzie się cieszył radościami wiejskiego życia.
I tak mu już niewiele tego życia zostało.
Zapaliliśmy cygara, stary baron ironicznie obserwował moją walkę z tanimi łamliwymi zapałkami.
- I gdzieżeś bywał w ostatnim czasie, Marcelu?
- O... - zaciągnąłem się, ledwie wstrzymując kaszel. Cygaro było zabójcze. - Do Zachodnich Indii płynęliśmy. No, w zeszłym roku... wtedy jeszcze było tam spokojnie.
- Podobno mają zamiar wozić stamtąd rudę? - zainteresował się starzec.
- Nie. Nie opłaci się. Ale kopalnie rzeczywiście są tam bogate. Z rozkazu Domu na miejscu zaczną produkować towary i przywozić do metropolii. Noże, miecze, pługi, gwoździe. Czego tylko dusza zapragnie.
Starzec pokiwał głową.
- Rozumnie, ale głupio.
- Ze co proszę?
- Jeśli w kolonii rozwinie się przemysł, może się usamodzielnić. Porzucić staruszkę Europę, zacząć tworzyć imperium. Zwykła kolej rzeczy... ile już ziem w ten sposób stracono...
- Możliwe. Ale Dom chyba wie, co robi. Nie?
- Wie, wie... - Jean wypuścił w sufit chmurę dymu. - Gdzie jeszcze byłeś?
- Mieliśmy do Australii płynąć - powiedziałem, ale akurat Londyn się zbuntował. Dwa tygodnie wzdłuż brzegów pływaliśmy, naród straszyliśmy.
- Mówisz, że na „Synu Gromu” służyłeś. I jak tam w Londynie, strzelaliście?
A skąd ja mam wiedzieć? Z pogłosek wynikało, że tak, z oficjalnych komunikatów - że nie.
- Zdarzało się. Tak tylko... uspokajaliśmy.
- A potem?
Dziadek żądny jest nowości...
- Potem nas do Smutnych Wysp skierowali. Tam się podobno pojawił ten... zbiegły książę Markus... Szare Kamizele powinny go były złapać, ale książę zdołał uciec.
- Zuch Mark - powiedział starzec.
- Że co proszę?
- Zuch chłopak, mówię - baron popatrzył na mnie ironicznie. - Co, zapachniało zdradą? Cieszę się, że Mark uciekł.
- Zaraz, przecież wy go pewnie znaliście? - domyśliłem się.
- Czy znałem?... Ja go na świat przyjmowałem. Nogami do przodu wychodził, łobuz. Myślałem, że albo koniec z nim, albo z nim i z matką...
Ze zdenerwowania nie mogłem wykrztusić ani słowa. Co to jest - idę sobie drogą, wpraszam się na noc do na wpół obłąkanego starca, który okazuje się być medykiem Domu, przyjmującym na świat Marka?
- Ciekawi cię to? - zapytał Jean.
Skinąłem głową. Jean wcale się nie zdziwił, że prosty marynarz tak zainteresował się jego słowami.
- Chorowity był z niego dzieciak - zauważył baron.
Co? Chwileczkę, czy mówimy o tym samym Markusie?
- Zła dziedziczność - ciągnął medyk.
- Jak to zła?
- Wiesz, co znaczy tytuł młodszego księcia?
- Młodszy to wiek, a książę...
- Ech, nie ma już dziś dyscypliny we flocie. Gdy ja w młodości, po Sorbonie, służyłem na „Synu Gromu”... - szybkie spojrzenie w moją stronę... - nie rzucaj się tak, nie na dzisiejszym, na starym... to co tydzień w ogólnej modlitwie cały Dom się wymieniało. Od Władcy do młodszego księcia... z całą genealogią. A już co czyj tytuł znaczył, jak go witać i tytułować, jeśli nagle na statek wejdzie... chcąc nie chcąc zapamiętasz... Otóż, Marcelu, młodszy książę może być równie dobrze najstarszym dzieckiem Władcy. Chodzi o co innego... dla zwykłego człowieka dziecko na boku to bękart, dla hrabiego czy barona, nieco uprzejmiej, bastard. Ale krew Władcy jest święta. Władcy bastardów nie płodzą. Młodszy książę - i wszystko w porządku.
- Aha... - wyszeptałem, jakby mnie olśniło, dlatego tak się Mark rzucił, gdy go nazwałem bastardem. Był nim! Ale bastardem najwyższej próby.
- Tytuł niemal szacowny - ciągnął starzec. - Najstarsze rody nie mają nic przeciwko młodszym książętom w swoich szeregach. Markus jest synem Władcy i księżnej Elżbiety, z warszawskiej linii Domu. Kiedyś Władca zaszczycił swoją wizytą przygraniczne ziemie. Księżna była wtedy bardzo młodziutka, właśnie skończyła siedemnaście lat. Powiem uczciwie, że poczęcie Markusa to jej zasługa. Trzy dni kręciła się przed Władcą jak fryga. I osiągnęła, co chciała. Po urodzeniu chłopca przeniosła się do Wersalu. Gdyby była mocniejsza... mogłaby zostać legalną żoną. Wszystko ku temu szło... urodę miała... anielską, nie z tego świata. Cała się świeciła, delikatna taka, przezroczysta, nawet po porodzie wyglądała jak dziewczynka. Na gruźlicę umarła w ciągu dwóch tygodni.
- Jak to tak, przecież suchoty teraz nawet prosty człowiek może wyleczyć?
- Ukrywała chorobę, głupia! - krzyknął dziad. Wyraźnie chodziło o jego ambicje, a może przypomniał sobie nieprzyjemności, które czekały go po śmierci księżnej Elżbiety. - Chciała zostać żoną Władcy! A dopiero potem się wyleczyć! Ale bakcyle suchot nie doceniły jej planów! Gdy po raz pierwszy ją osłuchałem, z płuc zostały strzępy, choroba już w kościach siedziała!
Machnął cygarem, ciężki popiół spadł na podłogę. Skrzywił się.
- Nie wyszło ładniutkiej, mądrej, sprytnej dziewczynce... nie udało się. Zawieźli ją z powrotem do Warszawy i tam pochowali. A księcia Władca zostawił przy sobie jakby na pamiątkę... bardzo się po śmierci księżnej dręczył. Potem oczywiście zapomniał o chłopcu. W Luwrze ze dwudziestu takich biega... młodsi książęta na państwowym wikcie. Ani majątku, ani pieniędzy, ani władzy. Chcesz, żyj przy swojej rodzinie, chcesz, wiecznie się w pałacu wycieraj, od niemowlęctwa do starości. Dziedziczyć tronu i tak nie mogą.