Выбрать главу

- No to nie ma punktu zaczepienia.

- Słusznie. Trzeba go dobrze znać, żeby znaleźć ślad.

- Ty przecież znasz Markusa...

- A co ja wiem? Różne drobiazgi. Pamiętam na przykład, jak z wycieczki na Miraculous wrócił...

- To na Capri?

- Tak. Wtedy Krainę Cudów dopiero co otworzyli. Władca wizytą jej nie zaszczycił, ale kilku młodszych książąt tam pojechało... Markus spędził tam dwa tygodnie. Nigdy nie wiedziałem go tak szczęśliwego.

- A co tam jest takiego? Różne zabawki...

- O, nie tylko... poza tym weź pod uwagę, ile on ma lat... Markus wtedy skończył dziesięć. Po powrocie świecił własnym światłem, jakby Władca uznał go za pełnoprawnego następcę.

- Głupota... - powiedziałem. - Wszystko jedno... to nie ma sensu. Miraculous to miejsce szczególne, pod bezpośrednią władzą Domu, Straż tam pilnuje porządku.

- Zgadza się. Ale Kraina Cudów to jedyne miejsce w Europie, które Markus tak dobrze zna.

W milczeniu wpatrywałem się w ogień. Nie podobało mi się takie rozwiązanie. Zamiast samemu się ukrywać - szukać Markusa i oddać go Straży. Może wtedy rzeczywiście zdjęliby ze mnie zarzuty, uzyskałbym przebaczenie i potwierdzenie tytułu...

- Ale co my tu ciągle o katorżnikach i książętach renegatach! - oburzył się nagle starzec. - Siedzę z takim interesującym człowiekiem, a nie pozwalam mu mówić! Powiedz mi lepiej, jakie dziwy widziałeś w Zachodnich Indiach?

Pożałowałem, że wspomniałem o tych Zachodnich Indiach. Przecież mogłem wspomnieć azjatyckie ziemie! Przynajmniej znam je nie tylko ze słyszenia. Ale nie było już odwrotu...

- Zachodnie Indie to kraj bogaty, są tam wprawdzie nasze i rosyjskie osady, ale mieszkają głównie dzikusy - zacząłem posępnie. - Dzikusy oddają cześć fałszywym bożkom, cywilizacji nie znają, nie rozumieją wartości żelaza, nie są zdolni go obrabiać. Najlepiej handlować z nimi szkłem...

- A jakie tam mają u siebie cuda?

Nie miałem ochoty pleść tych bajek, które jeszcze wczoraj opowiadałem w tawernach. Medyk to człowiek mądry, książki na półkach trzyma nie dla pozoru. Może sam o Zachodnich Indiach niemało słyszał, a teraz tylko mnie sprawdza?

- Albo to dużo może zobaczyć prosty marynarz? - westchnąłem. - W Bostonie wyszliśmy na przepustkę, ale miasto wyglądało prawie jak europejskie. Czerwonoskórzy się trafiają, ale oni i tak bardziej są do ludzi podobni niż czarni albo żółtoskórzy.

- To prawda... - westchnął starzec. - Dobrze, marynarzu Marcelu, nie będę cię dłużej męczył. Człowiek z ciebie niewymagający, prześpisz się tutaj, przy kominku. Koc ci zostawię, poduszkę też... Odpocznij. A ja pójdę do swojej sypialni, drzwi zamknę i też się położę...

- Nie zrobię ci krzywdy, Jeanie medyku...

- Wierzę. W ciągu długiego życia nauczyłem się ludzi rozumieć. Ale drzwi mimo wszystko zamknę. Nie uciekniesz w nocy z moimi rzeczami?

- Nie ucieknę, przysięgam na Siostrę.

- Też wierzę. Bez rzeczy też nie uciekaj, po co masz moknąć.

Starzec wstał i poszedł do pokoju, do którego nie wchodziłem.

- Powiedz mi, baronie, po co posyłałeś mnie do kurnika? - zapytałem. - Przecież nie dlatego, że nie masz siły wychodzić z domu.

- Nie dlatego - mruknął. - Decydowałem, co z tobą zrobić. Wpuścić, przegonić czy śrutem poczęstować.

- I czym ci się tak spodobałem? Dobrze wybrałem kurę?

Starzec postał w drzwiach, po chwili milczenia odpowiedział:

- Nie... nie, Marcel. Nie dlatego. Dostałem jakby znak... nieważne. Śpij.

Drzwi zamknął z nieoczekiwaną siłą, z hukiem zasunął zasuwę. Jednak się boi, to znaczy, że nie do końca stracił rozum.

Pochodziłem po pokoju, popatrzyłem w okno. Ciemno jak oko wykol, deszcz leje, od czasu do czasu słychać odległy pomruk gromu. Znak... jaki znak?...

Moje spojrzenie padło na kulomiot. Starzec zostawił go w pokoju! Podszedłem i wziąłem broń.

Znajoma sztuka, wielu oficerów takie miało, gdy zaciągałem się do armii. Uczyli żołnierzy, jak z nimi się posługiwać, na wypadek gdyby zabili strzelca. Kulomiot jest stary, ale bije daleko i pewnie. Ale zdarza się, że nie zadziała.

Jak ten, na przykład. Kurek spuszczony, ale iskra nie zapaliła prochu.

Chyba naprawdę jestem szczęściarzem. Z dwóch metrów głowę by mi oderwało jak kartaczem.

- Ty stary draniu... - wyszeptałem. - A jeszcze medyk... stary piernik...

Zadrżały mi ręce. Więc to był ten znak z góry? Jaki tam znak, krzemień się starł, proch zawilgotniał, to wszystko.

Pierwsza myśl - zabrać staremu łajdakowi wszystkie cenne rzeczy i wyjść w noc. I podpalić dom z zewnątrz.

Szybko ochłonąłem.

Stary medyk nie zasłużył na śmierć. Ja na jego miejscu pociągnąłbym za kurek jeszcze raz i na pewno nie wpuściłbym obcego do domu.

Zabarykadowałem drzwi do sypialni starego krzesłem, żeby nie można było wyjść, nie robiąc hałasu. Zgasiłem lampę, zdjąłem buty, położyłem się przy kominku, zawinąłem w koc. Na duszy było źle i ciężko. W jednym stary miał rację - nie ma i nie będzie ratunku dla katorżnika Ilmara, póki Dom szuka młodszego księcia Markusa.

Więc moja droga prowadzi na wyspę Capri, do Miraculous, Krainy Cudów, zbudowanej ku radości dzieci i dorosłych na mocy najwyższego edyktu Domu, jako miejsce rozrywki i zabawy. Nie rozumiem, jak na malutkiej, pełnej ludzi wyspie, mógłby ukryć się chłopiec, którego szuka cały kraj! Ale trzeba to sprawdzić. Nie mam innego wyjścia. Nie ucieknę w obce kraje, nie zdołam żyć jako mieszczanin, nie dana mi taka święta wiara jak bratu Ruudowi, nieszczęsnemu paladynowi. Jedyne wyjście - znaleźć Markusa i osobiście oddać go Domowi. Władca jest surowy, ale sprawiedliwy, tego nikt nie kwestionuje. Czym ja jestem dla niego? Muchą uprzykrzoną! Wybaczy, lud tylko bardziej go będzie kochał! Żadnych tajemnic i tak nie znam, mogą mnie magnetyzmem sprawdzać, mogą w dybach zamknąć - nic nie powiem, bo nic nie wiem...

Zasnąłem, słuchając szeptu deszczu i trzasku węgli w kominie. Było ciepło i przytulnie, ale śniło mi się zimno i śnieg, śniła mi się bezkresna lodowata pustynia, przez którą idę w ciemności. Długo szedłem, nóg już nie czując, o niczym nie myślałem, wiedziałem tylko jedno, że muszę iść dalej. A potem z ciemności wyłoniła się postać kobiety o jasnej twarzy. Mrok się rozstąpił, a ja padłem na kolana, nie śmiejąc podnieść oczu. A w tym śnie rozumiałem, że to sen i że takie sny posłane są z góry.

Siostra nie odezwała się ani słowem. A gdy wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej postaci, poczułem chłód. Lodowaty, śmiertelny chłód...

Jaka korzyść z takich snów?

Jeśli był to znak, to nie na mój słaby rozum.

Leżałem, wytrzeszczając w ciemności oczy na ostatnie iskierki w kominie i zasnąłem znowu. Może teraz przyśni mi się coś dobrego?

Ale tej nocy nic mi się już nie śniło.

Rozdział drugi,

w którym dwa razy zostaję rozpoznany i dwa razy nic się nie dzieje

Obudziłem się, nim wstał stary Jean. Odsunąłem krzesło spod drzwi, po co ma wiedzieć o moich nocnych strachach. Stanąłem przy oknie.

Przestało padać, wypłakała Siostra ludzkie grzechy. Świeciło słońce, na trawie skrzyła się rosa. Ale kwiaty na trawie wyglądały na zwiędnięte, jakby w końcu przyznały - nadchodzi jesień, skończył się nasz czas...

Kwiaty nie żyją długo.

Poszedłem do kuchni, rozpaliłem ogień, do czajnika nalałem czystej wody z beczki. Gdy gotowała się woda, wyszedłem przed dom, znalazłem wygódkę, potem umyłem się wyciągniętą ze studni, mętną od deszczu wodą. Stałem boso na chłodnej trawie, patrząc na niebo.