Выбрать главу

Siostro, podpowiedz!

Daj rozum głupcowi!

Może naprawdę pora wynosić się na koniec świata? I Niko mi tak radził - a spróbuj znaleźć sprytniejszego bandytę - i stary, doświadczony baron... Rada mądra, a ja przygód szukam, na swoje nieszczęście...

I co ciekawe, znajduję!

Przecież w życiu najważniejsze jest samo życie. Każdy grzech można modlitwą zmazać, każde nieszczęście naprawić. Póki trwa życie, poty doświadcza się radości, nadziei, miłości...

A kto umarł, ten już przegrał. Nawet, jeśli był świętym paladynem.

- Ładna pogoda.

Obejrzałem się - baron medyk stał w drzwiach, otulając się szlafrokiem.

- Ładna - przyznałem. - Tylko jesienią zapachniało.

- Pora już na nią.

- Pora.

Starzec westchnął.

- Chodźmy, zjesz coś przed drogą. Przecież czeka cię długa droga, prawda?

- Gdybym tylko wiedział, jak długa... - wszedłem do domu.

W milczeniu zjedliśmy resztki wczorajszej kury i ser, wypiliśmy filiżankę kawy.

- Pieniądze masz, marynarzu? - zapytał baron.

- Mam.

- Broń, żeby się w razie czego obronić?

- Znajdę.

Skinął głową, zdjął z szafy pleciony koszyk:

- Wyjdę, pozbieram świeże jajka...

Wyszedłem razem z nim. Zawahałem się, wyciągnąłem rękę, wymieniliśmy uściski.

- Co z tego masz, starcze?

- Z czego? Nie rozumiem.

- Wszystko rozumiesz...

Były medyk Domu westchnął:

- Ja, marynarzu, przeżyłem życie zaglądając wysoko urodzonym w takie miejsca, gdzie arystokrata od chłopa niczym się nie różni. Służyłem z wiarą i prawdą. A dostałem w nagrodę błazeński tytuł... mały mająteczek i polecenie, by żyć z dala od miast, żebym mniej gadał. To nic, przecież żyje, a to już dużo. I mogę robić, co chcę, na nikogo się nie oglądając. Niewielu ludzi mogę wspomnieć dobrym słowem. A książę Markus to świetny chłopak. Nie chcę, żeby go coś złego spotkało. Powodzenia, Marcelu marynarzu.

- Daj spokój, Jeanie medyku...

- Dobrze. Powodzenia, Ilmarze złodzieju. Jeśli nie darmo Przebiegłym cię nazwali, to i sam się z nieszczęścia wygrzebiesz i innym biedy nie przyniesiesz.

- Jak mnie poznałeś, starcze?

- Trzeba mieć oczy, Ilmar... wiesz, czym się dwadzieścia lat przy Domu zajmowałem? Damom twarze poprawiałem. Szramy zawadiakom usuwałem. Tak twarze poprawiałem, że rodzona matka by ich nie poznała. Są ludzie, którzy patrzą na portret i widzą wargi, oczy, nos, kości policzkowe. A ja inaczej. Wystarczy, że raz widziałem prawdziwą twarz człowieka, aby potem odrzucić cały „osad”, zrozumieć, co i gdzie poprawić. Nie bój się. Nikt inny cię z gazetowych portretów nie pozna.

- Staruszku, może to rzeczywiście znak z góry? To, że do ciebie przywędrowałem, że mnie nie zastrzeliłeś, że dałeś mi radę...

- To nie znak. Gdyby książę Markus do mnie przyszedł, gdybym jemu poradził - to byłby cud. A tak - tylko przypadek.

- Powodzenia, baronie.

- Lekkiej drogi.

Skinąłem staruszkowi i poszedłem.

Znak - nie znak. Powodzenie - przypadek.

Całe życie składa się z takich przypadków.

Obejrzałem się jeszcze raz. Staruszek już kuśtykał od kurnika, troskliwie niosąc przed sobą ciężki koszyk. Pomachałem mu, ale on już chyba nie patrzył w moją stronę.

Dwie godziny szedłem piechotą. Droga trochę rozmiękła, ale i tak lepiej się szło niż pod palącym słońcem. I przez całą drogę bez ustanku kląłem.

Po pierwsze, szukanie Marka w Miraculous to zajęcie głupie i bezsensowne. Po drugie, i tak nie będę miał z tego żadnej korzyści, nie ma żadnych gwarancji, że okażą mi łaskę, jeśli przyciągnę chłopaka za kołnierz do Domu. Po trzecie... przecież to podłość.

Nie. Niech stary Jean na to nie liczy. Nie pójdę za jego radą.

Lepiej rzeczywiście ukryć się na obcych ziemiach, na przykład w Chanacie Rosyjskim. Nie tylko muzułmanie tam żyją, są świątynie Siostry i kościół Zbawiciela. Urządzę się w Moskwie albo Kijowie, może nawet w samym Kazaniu? Teraz jest pokój, uda się. Znajdę sobie jakieś zajęcie. Podobno na rosyjskich ziemiach dużo jest starożytnych pogańskich świątyń i opuszczonych miast. I Wschód blisko... Będzie dobrze.

Z każdą chwilą pomysł wydawał się coraz bardziej kuszący. Spotkanie z byłym medykiem jakby mnie otrzeźwiło, uwolniło od wszelkich iluzji. Pomieszkam w Rosji, może w Chinach - rok, pięć, dziesięć lat. To nic. Potem może wrócę, gdy szum dawno ucichnie, gdy książę Markus przejdzie do historii, stracą go albo zamkną w więzieniu.

Postanowione. Odpocznę ze dwa dni w Lyonie, potem ruszę do Paryża, to wprawdzie pod samym nosem Domu, ale przecież muszę spróbować otworzyć skrytkę, zabrać to, co schowałem tam na czarną godzinę. Potem pojadę przez Pragę i Warszawę do Kijowa. Przybiorę cudze nazwisko, zapłacę chciwym urzędnikom, którzy wszędzie są sprzedajni, to ich piętno cechowe. Dostanę dokumenty.

Poczułem, że ta decyzja dodała mi sił. Uspokoiłem się, ogrzało mnie słońce. I nawet gdy zatrzymał się przejeżdżający dyliżans i woźnica serdecznie machnął na mnie ręką, wołając do siebie, na kozioł, przyjąłem to jak coś oczywistego.

O, takie znaki z góry to lubię!

- Daleko, marynarzu? - zapytał woźnica. Starszy człowiek, solidny, ubranie na nim nienowe, ale starannie utrzymane. Nad siedzeniem woźnicy przywiązana kobieca chustka i dwie dziewczęce wstążki amulety, które dostał od rodziny. Od razu widać - takiemu wiatr w głowie nie hula, lubi i zna swoją pracę, ale i dom to dla niego miejsce święte i ważne.

- Do Lyonu, ojcze. Do rodziny.

- Na urlop?

- Tak.

Z dyliżansu wysunęła się ponura, zgryźliwa twarz. Łamanym galijskim mężczyzna zapytał:

- Co stoimy, woźnico?

Woźnica machnął batem i konie ruszyły z kopyta, nawet nie czekając na uderzenia, jakby spod kantarów udało im się spojrzeć do tylu. Pasażer pospiesznie wsunął się do powozu.

- Mój brat też był marynarzem - powiedział woźnica. - Pływał na korwecie, dwadzieścia lat służył. A teraz to już...

Nie dokończył historii o bracie. Widocznie służba na korwecie była najjaśniejszym epizodem jego biografii.

- Dlaczego idziesz piechotą? - zapytał nieoczekiwanie. - Nie dali papierów przejazdowych?

- Dali, ojcze - westchnąłem. - Tylko... no... trochę pohulałem, jak zszedłem na ląd.

- Zgubiłeś?

- Sprzedałem - powiedziałem posępnie. - Sprzedałem jednemu typowi za grosze. I teraz to piechotą, to z dobrymi ludźmi...

- Niedobrze - westchnął woźnica. - Widzisz, dał ci Dom bezpłatny przejazd, a ty go sprzedałeś.

Przypomniałem sobie „bezpłatny przejazd” na statku katorżników i spuściłem głowę.

- Co tam, młodyś! Tylko nie trzep bez potrzeby językiem. Mnie tam nic, ale kto inny może Straży donieść...

Zręcznie sięgając za siebie jedną ręką, woźnica wyjął manierkę.

- Napij się.

Wino było kwaśne, ale z wdzięcznością skinąłem głową i oddałem manierkę woźnicy.

- Najwyżej łyczek - westchnął, napił się i odstawił manierkę na miejsce. - Coś mi się widzi, że zasypiasz na siedząco. W lesie przyszło nocować?

- Aha.

- Tak myślałem. Tu głusza, tylko szalony baron przy drodze mieszka... ale widać nie na tyle szalony, żeby kogoś do domu wpuścić.

- Baron? - zdumiałem się. - Prawdziwy? Z kulomiotu do mnie mierzył, no i poszedłem.

- Zupełnie widać zbzikował... baron, najprawdziwszy. Wprawdzie nie z rodu, ale za jakieś zasługi tytuł dostał. Tytuł jest, ziemi nie ma. Baron stary jest już bardzo. Za każdym razem, jak tędy przejeżdżam, czekam, że zamiast domu popiół zobaczę - albo sam się spali, albo zbóje pomogą...