Выбрать главу

Pokiwałem głową. Wcześniej czy później na pewno się coś takiego stanie.

- Jak jesteś zmęczony, to właź na dach - zaproponował woźnica. - Widzę, że ci nie do rozmowy. Pasażerowie sami ważni, nikt trzecią klasą nie jedzie.

- Dziękuję - powiedziałem. Wprawdzie nie spałem pod krzakiem, ale widocznie napięcie było tak silne, że wyspać mi się nie udało.

Po malutkiej drabince wszedłem na dach dyliżansu. Położyłem się na wąskiej, drewnianej ławie, ale szybko zrozumiałem, że długo się tu nie utrzymam i przeniosłem się na podłogę. Co tam. Nie jesteśmy dumni. I w karecie biskupa możemy jeździć, i trzecią klasą, i na piechotę iść...

Spojrzałem w górę i zamarłem.

Niebo kołysało się nade mną, było kryształowo błękitne, przezroczyste od jesiennego chłodu, który trwa bardzo krótko i nie zawsze uda się go dostrzec. Smutna, pożegnalna, odchodząca czystość, na granicy ciepła i chłodu. Najpiękniejsze rzeczy na świecie są bardziej kruche od szkła i bardziej ulotne od śnieżynki na dłoni. Tak płoną iskry dogasającego ogniska, do którego nie chce się dokładać gałązek. Tak pada pierwszy wiosenny deszcz, rozpala się nad ziemią tęcza, spada przywiędły liść, błyskawica kreśli zygzak na niebie. Jeśli chcesz, znajdziesz to piękno wszędzie, co godzinę, co sekundę. Ale wtedy na pewno zostaniesz poetą.

A jaki tam ze mnie poeta...

I pewnie nikt nie uwierzyłby, że Ilmar Przebiegły, który pokonał wszystkie zasadzki w ciemności wnętrza piramidy wypełnionej widmami, ominął spadające z sufitu kamienie, fałszywe przejścia i otwierające się pod nogami bezdenne studnie - że po tym wszystkim wyszedł z grobowca faraona z pustymi rękami. Nie wziąłem nic z kamiennej studni. W oślepiającym świetle, które po raz pierwszy od tysiąca lat oświetliło grobowiec, wypełniony złotem, miedzią i drogocennymi klejnotami, zobaczyłem to umierające piękno, którego nie wolno zniszczyć.

Może dlatego ominęła mnie starożytna klątwa, która zabiła nieznanymi egipskimi suchotami innych grabieżców piramid?

Ale ja takie piękno widzę rzadko - więc nie jestem poetą.

Ale jeśli widzę, to przystaję. Baron medyk mówił o znaku... do tej pory wzdrygam się na myśl, że omal nie dostałem śrutem w twarz. A dla mnie taki znak to nie kulomiot, który się zaciął, nie nagłe objawienie, które może pochodzić od ciemnej strony Boga, przybyć z lodowatych pustyń piekła. Dla mnie znakiem jest takie właśnie przelotne piękno - błysk diamentu w promieniu latarki, krwawoczerwone jagody na przysypanym śniegiem krzaku, ludzkie słowo czy gest... Albo tak jak teraz - przezroczyste, jakby wyciągające się ku Bogu niebo, z rzadkimi piórkami chmur, z sunącym nad nami, białym ptakiem szybowca...

- Ej, marynarzu, do góry popatrz! - krzyknął woźnica. - Spójrz, awiator nad nami!

Skrzywiłem się, jego głos przerwał oczarowanie, jak zardzewiała piła tnąca na drwa ołtarz opuszczonej świątyni...

- Widzę...

Szybowiec nagle szarpnął się, nabrał szybkości. Za nim pociągnął się pas dymu.

- Wybaw nas, Zbawicielu... - powiedział przerażony woźnica, bezlitośnie strzelił z bata, dorzucił przekleństwo. - Ej, marynarzu, co z nim, pali się czy co?

Czy ja naprawdę byłem tak wysoko, w tej kryształowej dali, niechby kuląc się ze strachu, ale jednak lecąc pomiędzy niebem i ziemią? Dlaczego strach przeszkodził mi się wtedy rozejrzeć, zobaczyć płynący wokół świat?

- Nie pali, awiator włączył pchacz... spieszy się, szuka wstępującego prądu... bądź cicho, dobrze?

Woźnica zamilkł. Nie z urazą, raczej z szacunkiem. Widocznie uznał, że marynarzyk nie jest taki prosty, skoro się na szybowcach zna.

- Daleko, wysoko... - wyszeptałem.

Oto mój znak. Żebym tylko mógł zrozumieć, co on znaczy...

Pożegnalne piękno jesiennego nieba odeszło. Pozostała trzesawka, stukot kopyt, zimny wiatr, odlatujący w dal szybowiec. Zamknąłem oczy i zasnąłem.

Właśnie dlatego nigdy nie będę poetą - w jednej chwili myślę o pięknie, a w drugiej o śmiertelnym ciele i wszystkich jego potrzebach.

Gdy dyliżans wyjechał na ulice Lyonu, trzęsło już niemiłosiernie. Wynurzyłem się ze snu, ale nadal leżałem, posępnie rozmyślając o swojej głupiej naturze. Muszę uciekać! Przecież już postanowiłem, po co więc wymyślać różne wymówki?

Dyliżans wjechał pod gigantyczny dach ze szkła i drewna. Stacja konna była tu nowa, ogromna, samym swoim wyglądem budząca w podróżnych szacunek. Przypomniałem sobie od razu, że tuż za rogiem jest piwiarnia, w której podają doskonałe kiełbaski do lekkiego jasnego piwa. Widocznie śniadanie zdążyło mi się po drodze utrząsnąć w żołądku.

- Wychodźcie, panowie - mówił na dole dobry woźnica. - Jak podróż? Proszę o wybaczenie, jeśli nazbyt trzęsło, ale droga tu zupełnie rozbita, skandal...

- To nic - odezwał się któryś z pasażerów. - Uspokój się.

Przyjemnie brzęknęły monety - woźnica dostał napiwek.

- Dziękuję, bardzo dziękuję, rad będę wieźć was znowu - sądząc po jego głosie napiwek był wysoki.

- Zachowaj nas, Zbawicielu - odpowiedział posępnie pasażer. - Luko!

Głos wydał mi się znajomy. Z wysiłkiem próbowałem sobie przypomnieć, skąd.

- Słucham, kapitanie.

Ten głos też już słyszałem. To ten mężczyzna, który wyjrzał z okna, gdy się dosiadałem...

- Mówiłeś, że znasz tu dobry hotel? Póki nie wezmę kąpieli, nie będę w stanie myśleć.

- Oczywiście.

- Doskonale. Pues, hasta la vista, guapa! - powiedział pierwszy, po iberyjsku, ale z silnym, niemieckim akcentem. Widocznie zwracał się do jakiejś towarzyszki. I znowu do pierwszego: - Idziemy... Nie doczekam się już...

Głosy oddaliły się, pasażerowie odchodzili. Teraz wysiedli jeszcze inni ludzie - widocznie pasażerowie drugiej klasy. Zresztą na drodze, gdzie nie ma ostrych podjazdów i nie przychodzi pchać dyliżansu, różnica między pierwszą i drugą klasą nie jest duża. Wstałem, wyjrzałem przez niziutkie ogrodzenie dachu dyliżansu. Jacyś kupcy z torbami, dwóch młodych urzędników, którzy natychmiast wsunęli w zęby cygara; dama ubrana z przepychem i bez gustu, z młodziutką towarzyszką... A gdzie tych dwóch, którzy wysiedli pierwsi, zgodnie z przywilejem pierwszej klasy, i mimo niezadowolenia z drogi dali porządny napiwek?

Oto i oni! Idą w stronę budynku dworca. Obaj ubrani w mundury Straży, nic dziwnego, że natrętni nędzarze starają się zniknąć z ich drogi. Luka widziałem praktycznie po raz pierwszy. Ale obok niego szedł oficer Arnold, z którym tak miło rozminęliśmy się w restauracji „Dawid i Goliat”. Na czole miał białą opaskę, ech, szczęściarz, kula chybiła.

Spotniały mi dłonie. Skuliłem się jak psotny dzieciak, spuściłem głowę, kątem oka obserwując strażników.

Wychodzi na to, że jechałem im nad głową? I jeszcze darłem się do woźnicy? Komu zawdzięczam ten ratunek - Bogu, mocnemu snu Arnolda czy skrzypiącym kołom dyliżansu?

- Ej, marynarzu, wstawaj! - zawołał dobrodusznie woźnica. Zerwałem się, migiem zeskoczyłem z dachu, na przeciwną od strażnika stronę. Lekko odbiłem nogi, ale nawet nie poczułem bólu.

- Umiesz skakać! - pochwalił mnie woźnica. Stał, ocierając pot z koni, spoglądając na mnie z zadowoleniem. - Chcesz, marynarzu, to cię piwem poczęstuję? Poczekaj tylko z pół godzinki...

- Dzięki, przyjacielu, nie mogę. Bardzo się spieszę. Rodzinę chcę zobaczyć, siostrzyczkę Jeannette, brata Paula...