Statek stał przy samej kei, po przerzuconych mostkach łazili tam i z powrotem tragarze, spoglądając na nas z pobłażliwym uśmiechem. Jeszcze zobaczymy, kto będzie się śmiał ostatni.
Mark wlókł się prawie po omacku, ledwie odnajdując drogę. Strażnicy chichotali, obserwując nasze niezgrabne ruchy, najwidoczniej nie spodziewali się żadnego podstępu. Któryś z katorżników nawet upadł, wywołując wybuch wesołości.
Ja rozkoszowałem się światłem. Oczy już się przyzwyczaiły, w mojej pracy to konieczne; pierś nie mogła nacieszyć się słodyczą czystego powietrza. Nawet przekleństwa strażników poprawiały mi humor - zawsze to nowi ludzie, a nie te obrzydłe, oglądane przez tydzień mordy.
- Do liny - rozkazał w końcu jeden ze strażników. - No, już, który tam śmiały...
Mark zrobił krok do przodu.
Smarkacz!
Szczeniak!
Omal nie krzyknąłem: stój! Ale nie wolno mi było zwracać na siebie uwagi. W żadnym wypadku!
- Zuch - pochwalił Marka strażnik, niemłody mężczyzna o dobrodusznej twarzy. - Słuchaj rozkazów, czcij Zbawiciela, a wrócisz do domu...
Zręcznie zarzucił na szyję chłopca pętlę, krótkim sznurem połączoną z drugą pętlą, bardzo wąską. Wyszarpnął z buchty koniec smołowanej liny, przeciągnął przez małą pętlę i troskliwie zapytał:
- Nie ściska?
Mark pokręcił głową i oczywiście zaciągnął sprytnie zawiązaną pętlę. Strażnicy zarżeli.
Dobroduszny strażnik rozluźnił węzeł, powiedział pouczająco:
- Nie kręć głową, udusisz się. Następny!
Starannie obmyślony plan walił się w gruzy. Jednak odepchnąłem Lokiego, który już zrobił krok do przodu. Podszedłem do liny. W milczeniu czekałem na założenie smyczy, potem nachyliłem się i zacząłem rozwijać buchtę.
- Ej, co jest? - zdumiał się strażnik.
- Chłopak się udusi, jeśli będzie szedł pomiędzy dwoma dorosłymi. - wyjaśniłem. - Powinien iść pierwszy.
- Rzeczywiście... - strażnik zmierzył wzrokiem katorżników. Najwidoczniej rozglądał się, kogo by tu postawić za Markiem.
Ale jak na złość katorżnicy byli rośli jak dęby. I ja naprawdę wydawałem się najniższy. Zwłaszcza teraz, gdy starannie się garbiłem i lekko uginałem kolana.
- Dobra, stawaj za nim - powiedział zakłopotany strażnik. - Idź uważnie, jak się chłopak udusi, dostaniesz baty!
Nie było już mowy o jakiejkolwiek dowolności, niski wzrost Marka pozbawił strażników spodziewanej rozrywki. Katorżników ustawiano według wzrostu, przeklinając sędziów, którzy wysłali chłopaka na dorosły transport. Mark miał rację, mówiąc, że trafił do kopalni przypadkiem. Zazwyczaj zsyłano tu krzepkich, rosłych mężczyzn. Dla dzieci są kary odpowiednie do ich sił: płukanie złotego piasku na północy albo wyszukiwanie resztek rudy na hałdach starych kopalni żelaza...
Stanąłem za Markiem i wykorzystując ogólne zamieszanie, zasyczałem:
- Co ty wyrabiasz?
- Przecież sami powiedzieliście - pomiędzy dwoma dorosłymi się uduszę. - Odparł szeptem chłopiec.
Łgał. Dopiero po moich słowach wymyślił to usprawiedliwienie. Chodziło o co innego - nie chciał wypuszczać noża z ręki...
- Nie otworzysz kłódki!
- Wy otworzycie...
Czekałem, gotując się ze złości. W końcu wszystkich nas nanizali na linę, a końce zacisnęli w drewnianych belkach, zamykanych na ciężkie kłódki. Tak... duży klucz, podwójne pióro, trzy nacięcia, przekręca się w lewo...
Nożem zajmie jakieś dwanaście sekund. Za dużo. Trzeba szybciej. Nawet, jeśli tutejsi strażnicy mają wszystko gdzieś - w ciągu dwunastu sekund najbardziej tępy i leniwy zauważy, że coś jest nie tak.
- Naprzód, dość tego próżniactwa! - Gdy wszyscy byliśmy już powiązani, ton strażników zmienił się. Niby ciągle ta sama drwina, ale bardziej zła, rozdrażniona. - Ruszać!
Ruszyliśmy do trapu.
Rozdział drugi,
w którym wszyscy biegną, ale niewielu wie, dokąd i po co.
Niełatwo jest chodzić w linie. Twarda, smołowana, leży na ramieniu jak pręt, ani drgnie. Trochę zwolnisz, lekko przyspieszysz albo jeszcze gorzej, będziesz chciał pójść w bok, pętla szarpnie cię, zaciśnie się na szyi. Jak ktoś upadnie - może zginąć.
Niezgrabnym, ludzkim krokiem poszliśmy w poprzek pokładu. Pierwszy na trap zszedł Mark. Szedł prawie na palcach, żeby choć trochę osłabić napięcie liny. Siostro Orędowniczko, Zbawicielu, nie pozwólcie mu upaść! I sam zginie i ze mną koniec...
Nie na darmo katorżników prowadzą na linie! Przecież mogliby założyć okowy, byłoby nawet pewniej, ale nie! Sznur - to przypomnienie haniebnej śmierci. Żebyś poczuł się poniżony, żebyś był gotów na szubienicy zawisnąć. Żebyś zrozumiał, że katorga to nie raj. Jeśli mnie pamięć nie myli, jeszcze nas poprowadzą przez plac Knuta, żebyśmy zobaczyli, jak się karze niepokornych. Dawno nie byłem na Smutnych Wyspach, chyba z piętnaście lat minęło. Jak tu trafiłem, byłem tylko trochę starszy od Marka, dobrze chociaż, że za drobiazg i na niecały rok.
- Ruszaj się! - pokrzykiwał strażnik, który szedł obok mnie. Wygląd miał dobroduszny i pyzaty, taki po bazarach powinien chodzić, brać pieniądze od handlarek. Ale dali go do katorżników i teraz się puszy, siłę poczuł. Opuściłem głowę, wzrok utkwiłem w ziemię. Strażnik popatrzył na mnie chwilę i poszedł dalej.
- Po jakie licho stanąłeś pierwszy? - szepnąłem do Marka. Chłopak, nie odwracając się, przynajmniej na to starczyło mu rozumu, odpowiedział:
- Ja sam przetnę linę i uciekniemy.
- Ptaszka sobie obetnij! Ciąłeś kiedyś smołowaną linę?
Mark pokręcił głową.
- Nawet mieczem z rozmachu jej nie przerąbiesz! Ostrze uwięźnie!
Chłopiec stracił rezon. Przesunął dłonią po linie, odwrócił się - w jego oczach widać było konsternację, chyba zrozumiał. Potem dotknął narzuconej na szyję pętli. Niełatwo ją ściągnąć, nikt nawet nie próbuje - udusisz się, ale nożem przeciąć - nic prostszego.
- Niech ci nawet do głowy nie przyjdzie ciąć obrożę - przypomniałem mu to, co wyjaśniałem jeszcze wczoraj. - Sam jeden daleko nie uciekniesz, muszą wszyscy jednocześnie...
Oczywiście, gdyby innemu dał nóż i ten miał pięć minut, mógłby przeciąć linę. Jeśli jest silny jak byk, jeśli Zbawiciel się uśmiechnie, jeśli strażnicy się odwrócą...
Ale nigdy nie dzieje się tak, żeby wszystko zdarzyło się w tej samej chwili: ostry nóż, umiejętność wielka i siła straszna, i przekupieni strażnicy...
- Ja otworzę... kłódkę otworzę...
Obok nas przeszedł drugi strażnik. Spojrzał podejrzliwie, ale zapytał spokojnie:
- Coście się rozgadali, śmieci?
- Chłopak się boi, uspokajam go...
W oczach strażnika mignęło współczucie. Nie dla mnie rzecz jasna, dla chłopca.
- Nie trzeba było zbójować... - powiedział, jakby sam siebie przywołując do porządku. - Prawo jest jedno dla wszystkich. Dość tego gadania!
Ale nie pilnował nas, poszedł do przodu; tam na ulicy zebrał się już spory tłum. Pomachał kuszą - przechodzić, rozejść się... tłum odsunął się tylko o metr. Ludzie nie bali się strażnika, w końcu on będzie musiał tu żyć, chodzić wieczorami po ulicach. Wyspiarze nie mieli zamiaru rezygnować ze swojej rozrywki.
- Zbóje! - cienko krzyknęła w tłumie jakaś dziewczyna. Znam takie histeryczki z płonącymi oczami... Sama pewnie co roku dziecko usuwa i dlatego innych od razu sądzić gotowa. - Zabójcy! Gwałciciele! Żeby wam ręce i nogi pousychały! Żeby was...