- Na przykład w „Indiańskiej Ścieżce”.
Chyba chłopak z obsługi też wymienił to miejsce.
- Indyjska kuchnia jest całkiem niezła - przyznałem.
- Był pan w Indiach?
- Nie - przyznałem - ale próbowałem ich jedzenie.
- Ale tam nie jest indyjska, lecz indiańska - zaśmiała się dziewczyna. - Tam nawet kucharz jest prawdziwą czerwonoskórą kobietą. Z Indii, ale innych - z Zachodnich.
- Pójdę - postanowiłem. - A...
- Właśnie miałam zamiar zajrzeć tam wieczorem.
Początek był obiecujący. Wymieniliśmy porozumiewawcze uśmiechy. Zapłaciłem nie targując się, potem wyszedłem ze sklepu. Ubranie rzeczywiście było tanie i rozdrażnienie powoli mijało.
Nie sposób powstrzymać postępu, trzeba korzystać z jego owoców.
Przespacerowałem się po ulicy, znalazłem jakiś sklepik, wypełniony głównie młodzieżą. Sprzedawano tu różne bzdury - drukowane plakaty z twarzami jakichś popularnych osób, tanie gitary i lutnie, cienkie łańcuszki z kiepskiej stali, i inne radości dla bogatych młodzieńców. Ja znalazłem tu ostatnie drobiazgi - skórzaną kurtkę zapinającą się krzywo na dziesięć kościanych guzików i mosiężny znaczek z napisem: „Jestem przebiegłym typem”. Podobnie ubierali się studenci i różni biedni artyści, rysujący portrety na ulicach.
Uśmiechając się do siebie, przypiąłem znaczek do kurtki. Tak, jestem przebiegły. Ale kto by przypuścił, że Ilmar Przebiegły zacznie nosić swoje przezwisko na piersi?
A właśnie, jestem malarzem czy poetą? Po chwili zastanowienia pomyślałem, że zostanę rzeźbiarzem. Trudniej będzie sprawdzić moje zdolności. A malarzowi w każdej chwili mogą podsunąć papier i pióro. We własną umiejętność pisania wierszy tym bardziej nie wierzyłem.
Pozbyłem się marynarskiego stroju i płaszcza w bardzo prosty i naturalny sposób. Rzucając wszystkie szmaty grupce żebraków, kręcących się wokół taniej knajpy i poszedłem dalej. Za moimi plecami trwał intensywny podział szmat. Wkrótce maskaradowy strój marynarza Marcela zostanie rozparcelowany pomiędzy pięciu żebraków, a po kilku noclegach na ulicy zamieni się w brudne szmaty. Żadnych śladów.
Humor poprawiał mi się z minuty na minutę. W jakiejś przypadkowej kawiarni zjadłem pieczoną cielęcinę z piwem. Piwo było dobre, nie to, co w Amsterdamie, gdzie wolałbym napić się wody z ich Amstela. Gdzieś obok, na świątyni, zegar wybił trzecią. Stłumiłem mimowolne pragnienia pójścia na dźwięk - z moimi grzechami lepiej modlić się do Siostry bez pośredników. Ale musiałem jakoś zabić czas. Nie będę się przecież włóczył bez celu po wietrznych ulicach ani bez sensu siedział w hotelu, a tym bardziej pił - biorąc pod uwagę obiecujący wieczór.
Wtedy wyszedłem przy Teatrze Liońskim, gdzie właśnie zaczynało się przedstawienie. Ludzi było sporo, może rzeczywiście dobra trupa? Wystawiali Molierowskiego Świętoszka. Przy odpowiednich zdolnościach aktorów rzecz dość zabawna.
Wszedłem.
Teatr okazał się porządny. Widocznie sztuka w Lyonie, jak zresztą w całej galijskiej prowincji, korzystała z opieki władz i przychylności bogatej publiki. I trupa, choć nie było ani jednego głośnego imienia, grała bardzo dobrze. Aktor grający Orgona tak zręcznie mamił widzów głosem i mimiką, że można by pomyśleć, że naprawdę zna Słowo, na którym trzyma szkatułę z dokumentami. A scena w drugim akcie, gdy drań Tartufe, przekonuje Orgona, by ten podzielił się z nim Słowem, i przekazał mu szkatułę, była odegrana po mistrzowsku. Przypomniałem sobie krótki dialog nieboszczyka Ruuda i biskupa: „Poznamy przerwę i motoryczną frazę Słowa...”. To, że Słowo nie tylko się wypowiada, wiedziałem już wcześniej. Ale dopiero teraz, patrząc na ruchy aktorów, zrozumiałem do końca, w czym rzecz. Można otworzyć przejście do Chłodu, schować tam coś albo wyjąć, ale trzeba wykonać kilka gestów, wypowiedzieć kilka dźwięków i połączyć to wszystko w jedną całość... w piękny, płynny, dźwięczny ruch, otwierający drogę do Nicości.
Myślę, że Wielki Komediant rzeczywiście znał Słowo. Nie na darmo mowę Orgona pisał pod siebie. Wyobraziłem sobie, jak wyglądała ta komedia, gdy grał w niej sam Molier. Zapewne starał się wyrazić to zręcznością dłoni, jak teraz aktor próbował podać za prawdziwe Słowo swoje zdolności sztukmistrza.
Zdumiewające. Ludzie oglądają przedstawienie, śmieją się z niezgrabnych prób Tartufe’a nauczenia się Słowa i nie rozumieją, że pod maską kpin ukrywa się prawda.
Ciekawe, czy obserwując Moliera można było nauczyć się Słowa?
Porwał mnie monolog Orgona - wygłaszający go aktor robił to z wielkim talentem.
W prostocie swojej wszystko odkryłem złodziejowi
Z zaufaniem do jego wiedzy i rozumu,
I on dał mi radę dać słowo i jemu
Że jeśli zażądają dokumentów...
Publiczność słuchała w skupieniu. Oczywiście, żaden z widzów nie miał Słowa. Ale nadzieja umiera ostatnia. I pewnie każdy, kto tu był, myślał: „Jeśli tylko poznam Słowo - to nikomu, nikomu ani żonie, ani synowi, ani najlepszemu przyjacielowi...”.
Rzecz jasna widowisko skończyło się dobrze. Przybyła Straż z osobistym rozkazem Władcy, Tartufe’a zesłano do kopalni, Orgonowi wybaczono wszelkie przewinienia wobec Domu.
Gdy ludzie się rozchodzili, aktor grający Orgona zszedł ze sceny i demonstrował wszystkim chętnym, jak wyjmuje się z rękawa składaną kartonową szkatułkę. Wskazana ostrożność - jeszcze jakiś głupiec chciałby wydobyć z niego Słowo...
Wyszedłem z teatru pogrążony w lekkiej zadumie, z uporem próbując sobie przypomnieć, jak Mark sięgał w Chłód. Może uda mi się coś przypomnieć?
Nie. Myślałem wtedy o czym innym. Miał rację stary baron - traktowałem chłopca jak mały, chodzący magazyn, a on mnie - jak instruktora do spraw ucieczki z katorgi. Niko też miał rację - nigdy nie myślę o przyszłości. Żyję dniem dzisiejszym, rozwiązuję problemy w tym momencie, gdy się pojawiają. Tak jest łatwiej.
Ale może warto czasem spojrzeć do przodu? Co zyskam ukrywając się w obcych krajach? Wcześniej czy później Mocarstwo znowu rozpocznie z Chanatem wojnę o ziemie, o panowanie w koloniach, o władzę nad światem. Co wtedy będzie ze mną, obcym człowiekiem? Rosyjskie kopalnie wśród nieprzebytych śniegów? Topór kata albo pętla?
A co mnie czeka, jeśli mimo wszystko znajdę Marka? Bardzo mało prawdopodobna łaska Władcy? Znowu katorga? A może z szacunku do nowego tytułu wsadzą mnie do więzienia jak Brązową Maskę albo utopią w beczce małmazji?
Otóż to.
Albo bezpieczeństwo na najbliższe lata albo na zawsze. Nie ma co się oszukiwać. Na tym polega wybór - czy gotów jestem postawić wszystko na jedną, ale mocną kartę, czy próbować grać o małe stawki.
I co, Ilmarze Przebiegły?
Co postanowisz?
Gdy zrozumiałem to, zrobiło mi się lżej. Takiego wyboru dokonywałem stale, przez całe życie, od dnia, gdy uciekłem z domu, zamiast pójść na ucznia do rzeźnika. Byłbym teraz szanowanym obywatelem, miałbym swój sklep, rąbałbym świńskie i krowie tusze, miałbym zapewniony solidny kawał mięsa w zupie, posłuszną żonę i chmarę dzieciaków, strażnik by mi rękę podawał. I co mnie od takiego życia odstręczyło?
Nie wiem. Ale jeśli leży przede mną nie odsłonięta karta, zawsze ją podnoszę.
Poszedłem w stronę hotelu. „Indiańska Ścieżka” miała być gdzieś obok.
Gdy zaczęło się ściemniać, siedziałem już w prawdziwym zachodnio-indyjskim barze „Indiańska Ścieżka”. Z zewnątrz budynek niczym się nie wyróżniał, piętrowy, ze skromnym szyldem, na ożywionym nabrzeżu Rodanu. Ale wnętrze rzeczywiście urządzone było stylowo: ściany z bierwion, z wetkniętymi gdzieniegdzie strzałami i kamiennymi tomahawkami. Dziewczęta i młodzieńcy, roznoszący jedzenie, wszyscy jak jeden mąż opaleni i półnadzy, w zamszowych strojach, ze świecidełkami. Wyłaniająca się od czasu do czasu z kuchni kobieta była autentycznie czerwonoskóra. Nie sądzę, żeby tu cokolwiek gotowała, prędzej nadawała zakładowi kolorytu, ale i tak ciekawie było na nią popatrzeć. Grzmiała barbarzyńska muzyka, bębny i dzwoneczki, ale taniec w rytm tych dzikich dźwięków był zabawnym widowiskiem.