Выбрать главу

Natomiast nie było nic, czego można by się napić. Whisky - wstrętna i odstręczająca; brandy - gorsza niż najtańszy galijski koniak, piwo jeszcze marniejsze niż w Amsterdamie, wina w ogóle nie było. Biedacy - czy oni w tych koloniach tylko to piją?

„Prawdziwe zachodnioindyjskie jedzenie” też pozostawiało wiele do życzenia. Naleśniki z syropem klonowym rozpadały się i były mdląco słodkie; zawinięte w placek mięso, polanę gęstym, słodkawym sosem pomidorowym, też było wstrętne. Na pemmikan, tortillę i twardą kukurydzianą krupę z pieprzem tylko popatrzyłem. Cała reszta - źle przyrządzona, jakby specjalnie zepsuto dania europejskiej kuchni - niemieckiej, kaledońskiej, iberyjskiej... co prawda z uporem radzono mi, żebym spróbował ciasta z jabłkami, ale straciłem już wiarę w zaoceaniczną kuchnię.

I co goście w tym wszystkim widzą? Ludzi, o dziwo, było dużo. Głównie młodzież i tacy artyści jak ja, tylko prawdziwi. Widocznie taka moda. Ostatnio popularne były rozmowy o zachodnioindyjskich koloniach, o niezbadanych ziemiach, o kraju, gdzie dużo jest żelaza i miedzi. „Sacramento, kraj bogaty, zbieraj żelazo choćby łopatą”... Wyjeżdżali przede wszystkim golcy, a złota młodzież bawiła się. Piła wstrętny alkohol, wyła jakieś obłąkane pieśni, tańczyła na stołach...

Z przymusem piłem pozbawione smaku piwo i zastanawiałem się, czy dziewczyna ze sklepu mnie nie zawiedzie. Może poflirtować z jakąś inną? Profesjonalistek jest tu pewnie sporo, zwykłych amatorek przygód też nie brakuje. Można zacząć od tego, że szukam modelki do nowej rzeźby...

Na sąsiednim krześle ktoś usiadł. Odwróciłem głowę i uśmiechnąłem się pospieszenie. Jednak przyszła.

- Witaj...

Poza sklepem dziewczyna zachowywała się znacznie pewniej. I bynajmniej nie była ubrana w manufakturową produkcje.

Pstryknąłem palcami, wzywając kelnerkę.

- Czego się napijesz? Moim zdaniem jednak, wszystkie tutejsze napoje są obrzydliwe. Nic porządnego nie podają. Może się gdzieś przeniesiemy?

Miałem ochotę urządzić małą hulankę.

Dziewczyna zachichotała.

- No... czy ja wiem... tutaj jest tanio i towarzystwo znajome... Ale przecież nawet się nie poznaliśmy! Nazywam się Sara.

Oho, ale nadaje tempo!

- A ja... - zacząłem, próbując w pośpiechu wymyślić jakieś odpowiednie imię dla mojego nowego wizerunku. Ale nie zdążyłem - na moim ramieniu spoczęła drobna, mocna dłoń.

- Doprawdy, kochanie, nie można cię zostawić samego nawet na chwilę. Od razu zawierasz znajomości...

Podniosłem oczy.

Za moim krzesłem stała Helen, Nocna Wiedźma. Na jej ramieniu wisiała mała elegancka torebka, na szyi połyskiwał skromny złoty łańcuszek. Była w sukni, nie w mundurze, i trzeba przyznać, że w tym stroju było jej bardzo do twarzy. Nawet to, że lewą rękę miała w łubkach, wyglądało raczej na ekstrawagancję.

Biedna dziewczyna ze sklepu z manufakturą speszyła się i wstała.

- Mam nadzieję, że już zapłaciłeś? - zapytała Helen.

Twarz Sary pokryła się czerwonymi plamami. Popatrzyła na Helen w taki sposób, że nie zdziwiłbym się, gdyby na letniczce zapłonęła sukienka. Potem spojrzała na mnie - chyba tylko cudem nie spadłem z krzesła. Pogardliwie wzruszyła ramionami i poszła na środek sali, do tańczących chłopców i dziewcząt.

Helen spokojnie usiadła na jej miejscu.

- Czemu tak powiedziałaś? - zapytałem głupio. - Przecież nie jest niczemu winna. To wcale nie dziwka...

- O co ci chodzi? Pytałam, czy zapłaciłeś kelnerowi. Myślę, że nie ma sensu tu siedzieć... Ilmar...

Oblizałem wyschnięte wargi. Helen patrzyła na mnie z lekkim uśmiechem.

- Czego chcesz? - zapytałem. - Bierz pod uwagę, że jestem uzbrojony. Jeśli podniesiesz alarm...

- Zabijesz mnie? - pochyliła się, popatrzyła mi w twarz. - Hmm. Zabijesz. Jakiś ty zły! Nie szarp się. Wszystko w porządku. Gdybym chciała cię wziąć - wyszłabym na zewnątrz i zawołała Straż...

- Przyleciałaś do Lyonu przed południem - powiedziałem. - Prawda? Trzydzieści kilometrów od miasta podpaliłaś pchacz.

- To prawda... - Helen speszyła się na chwilę.

- Widziałem twój szybowiec. Z dołu, z drogi.

Milczeliśmy. Podszedł kelner, popatrzył na mnie, nic nie rozumiejąc. Helen obrzuciła chłopaka ciekawym spojrzeniem, oglądając szczególnie długo opaskę biodrową wyszytą perłami. Chłopak poczerwieniał, upodobniając się do prawdziwego Indianina. Spojrzenie jej było równie zabójcze jak wzrok obrażonej Sary.

- Rachunek - poleciła, zadowolona, albo przeciwnie, niezadowolona z oględzin. - Wychodzimy.

- Jesteś pewna? - zapytałem posępnie.

- Oczywiście. Masz zamiar pić ten mocz czy może jeść surowe ciasto z mielonym mięsem? Rachunek!

W jej głosie pojawiła się władczość prawdziwej arystokratki, chłopak drgnął. Ostatecznie dobiły go słowa Helen:

- A ty, hrabio, mogłeś znaleźć lepsze miejsce na swoje rozrywki.

- Mnie się tu podoba - warknąłem. Co prawda nie zmieniły mi się gusta kulinarne, ale obudził się we mnie duch przekory.

- Pokażę ci bardziej ciekawe miejsce.

Nie miałem siły się spierać, przecież Helen naprawdę mogła zawołać strażników. W milczeniu zapłaciłem i wyszliśmy z „Indiańskiej Ścieżki”, odprowadzani nieprzyjaznym spojrzeniem kelnera, już szepczącego z przyjaciółmi, a także pełnymi nienawiści oczami Sary.

Człowiek nie ma żadnego życia osobistego.

Sługa podał Helen płaszcz, obszyty futrem, zbyt ciepły na obecną pogodę, ale widocznie awiatorzy lubili się opatulać. Założyłem swoją kurtkę, Helen prychnęła, ale nic nie powiedziała.

Na ulicy stało kilka karet, woźnice ożywili się na nasz widok. Helen w milczeniu pociągnęła mnie do najbliższej i rzuciła woźnicy:

- Do „Starej Winiarni”.

Woźnica strzelił z bata i oddaliliśmy się z miejsca rozrywek młodzieży Lyonu.

- Przy okazji, czy tam, gdzie teraz mieszkasz, jest szerokie łóżko? - spytała Helen. - Do naszego hotelu cię oczywiście nie zabiorę, wybacz, ale wyszłoby ci to bokiem.

Wieczór zapowiadał się wesoło.

- Żeby spać we dwójkę - trochę za wąskie.

- A jeśli nie spać?

- Wtedy ujdzie.

Helen przytuliła się i położyła głowę na moim ramieniu. Z boku wyglądaliśmy pewnie jak parka, która przeżyła przelotną kłótnię i weszła na słodką drogę pojednania.

- Czego ty ode mnie chcesz? - zapytałem z udręką, czując, że organizm przyjmuje jej zachowanie z wdzięcznością.

- Dużo, Ilmar, a ty nie mniej ode mnie. Oboje jesteśmy po uszy w gównie, złodzieju. I będziemy się z niego wygrzebywać razem.

Rozdział trzeci,

w którym wreszcie dokonuję wyboru, ale nadal wątpię w jego słuszność

„Stara Winiarnia” okazała się na tyle lepsza od „Indiańskiej Ścieżki”, że byłem winny jej wdzięczność. Nie było tu młodocianych idiotów, za to był wspaniały wybór win i kuchnia bardziej niż porządna. Przez pierwsze pół godziny Helen nie wspomniała nawet o interesach. Zjedliśmy kolację, wypiliśmy niepostrzeżenie butelkę doskonałego, wytrawnego wina... i rozluźniłem się. Nie miała zamiaru mnie wydawać. Przynajmniej na razie.