- Jakoś nieszczególnie mnie to martwi - przyznałem się.
Helen nie miała żadnych kompleksów. Albo wszyscy wysoko urodzeni są takimi rozpustnikami, albo w żyłach jej rodu płynie gorąca krew. A może to ryzyko, na które zawsze są narażeni awiatorzy, tak na nich działa...
Przez pół nocy uprawialiśmy miłość z żarem młokosów, po raz pierwszy kosztujących zakazanego owocu. Nie raz chciałem błagać o chwilę przerwy, ale za każdym razem Helen udawało się rozpalić mnie na nowo. Dopiero nad ranem, gdy zaczęło się robić jasno, uspokoiła się wreszcie i zasnęła.
A ja leżałem na brzegu łóżka, patrzyłem w okno i obracałem w ręku kieliszek ze zwietrzałym szampanem, to stawiając go na podłodze, to znowu biorąc do rąk. I miałem dziwne, natrętne wrażenie nieprawdy.
Jakbym kupił dziwkę na noc. Nie, z dziwką byłoby prościej i uczciwiej. Przecież Helen też kupiłem - wprawdzie nie za pieniądze - skąd miałbym mieć takie pieniądze... Ale okazałem się pożyteczny i Helen mi zapłaciła... po swojemu, po kobiecemu...
Myśli były złe i niesprawiedliwe, mimo wszystko było inaczej.
Jestem dla niej przypadkowym towarzyszem, z którym mogła spędzić noc, poważnie porozmawiać, posiedzieć przy kieliszku wina. Zabawny ze mnie towarzysz, niby złodziej a jednocześnie hrabia.
To wszystko.
A czym zasłużyłem na inne traktowanie? Tym, że przy pierwszym spotkaniu nie zachowałem się do końca źle? Znalazł kat powód do dumy - że ma ostry topór... Wykorzystałem ją jako przewoźnika, żeby dostać się na kontynent, a teraz ona wykorzystuje mnie. Uczciwe.
Jesteśmy na siebie skazani jako partnerzy, może nawet jako towarzysze, ale nic więcej.
Nigdy nie ma się drugiej szansy, żeby wywrzeć pierwsze wrażenie.
Złodzieju, korzystaj z tego, co dają. Ceń uprzejmość i sympatię wysoko urodzonej i odważnej kobiety.
I na nic więcej nie licz.
Gdybym rzeczywiście... to oczywiście głupota, to śmieszne... ale gdyby Władca potwierdził tytuł nadany przez samowolnego synalka...
Ja bym ze Smutnych Wysp tyle żelaza wycisnął, że najpośledniejszy chłop miałby żelazny nóż i widelec! Oczywiście złoża są na wyczerpaniu, kopalnie stare, ale przecież dawniej w ziemi było dużo żelaza, tylko nie umieli go sensownie wydobywać. Gdyby teraz wziąć się za stare hałdy - dadzą dwa razy tyle co kopalnie. I praca prostsza, i wyciągów nie potrzeba. Oczywiście, na powierzchni trudniej upilnować katorżników, to nie to samo, co zamknąć ich w kopalni, wydając racje żywnościowe w zamian za rudę. Na powierzchni ludzie przestaną umierać jak muchy. Gdyby jeszcze przestać gnać do kopalń wszystkich, jak leci, tylko werbować robotników...
Pokręciłem głową i zaśmiałem się cicho. Złodziej rozmyśla o organizacji i rozkwicie katorgi...
Czyja straciłem rozum?
Niko ma rację, trzeba wybiegać myślą naprzód... ale nie aż tak daleko!
Dopiłem ciepłego szampana, naciągnąłem kołdrę i położyłem się obok Helen. Oddychała równo, lekko uśmiechając się przez sen. Ech, dziewczynko wiedźmo... Gdybym był prawdziwym hrabią, nie pozwoliłbym ci odejść.
A przecież nawet nie wiem, czy ona jest wolna czy ma męża...
Pewnie nie ma. Pierścienia nie nosi, zachowuje się swobodnie. Zresztą, jaki mężczyzna chciałby za żonę zwariowaną hrabinę, codziennie wzbijającą się w niebo?
Tylko taki wariat jak ja.
Drzemiąc, bo chyba tak naprawdę nie spałem, dotrwałem do rana. Helen poruszyła się, zsunęła z łóżka - lekko, jakby wcale nie spała, i potem poszła do łazienki. Odprowadziłem ją wzrokiem. Zaszumiała woda, rozległ się niezadowolony okrzyk:
- Co to za parszywy hotel, Ilmar! Lodowata woda i w dodatku pachnie miedzią...
- Nie zdarzało ci się nigdy nocować w szczerym polu albo pod krzakiem?
Helen na chwile wsunęła głowę do pokoju:
- Oczywiście, że zdarzało. I na pustyni, gdy szybowiec spadł, i w górach, gdy nas hajducy gnali dwa tygodnie... ale to była wojna.
- Całe moje życie to wojna, Helen. Ten nocleg to dla mnie luksus.
Zamilkła. W jej oczach mignęło zakłopotanie.
- Dobrze, Ilmar, nie gniewaj się. Ostatnio się rozpuściłam. A przecież w wiezieniu w ogóle nie ma gorącej wody.
- W wiezieniu wodę widujesz jedynie w kubku, Helen, chociaż nie wiem, jak to urządzili dla wysoko urodzonych.
Helen znowu schowała się w łazience. Po minucie odezwała się przepraszająco:
- Płynie ciepła. Widocznie kotły w nocy ostygły.
Ubrałem się niespiesznie, poczekałem, aż Helen doprowadzi się do porządku, co zajęło sporo czasu. Poszedłem się umyć. Gdy wróciłem, malowała się, przeglądając w małym lustereczku. Ale przynajmniej robiła to szybko, nawet jedną ręką.
- Jak ty w ogóle latasz ze złamaną ręką?
- Z trudem. Nie wiadomo właściwie czy to złamanie czy pęknięcie, ale medyk na wszelki wypadek wolał uznać za złamanie... nie bój się, nie spadniemy.
- Nie boję się.
- Może zostaniesz awiatorem? - pół żartem pół serio zaproponowała Helen. - U nas nie przywiązuje się wagi do pochodzenia... są chłopaki, którzy nawet Słowa nie znają... Dobrze, jestem gotowa.
- Ruszymy prosto na Capri?
- Nie jestem pewna. Spróbuję, Ilmar, ale to nie są odległości, które szybowiec mógłby pokonać za jednym zamachem. Będzie dobrze, jak do Rzymu dociągniemy.
- Do Rzymu? A jeśli Dom wydał rozkaz pojmania cię? Jeśli święty Kościół dowie się, a my zjawimy się jak na zawołanie?
- Wtedy to już koniec. Ale innych placów do lądowania dla szybowców po drodze nie ma, a jeśli nawet są, to za małe. A my będziemy musieli zmieniać pchacze, będziemy potrzebowali świeżych map, ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, nocować będziemy na Capri.
Poddałem się. Helen wiedziała lepiej. Jeśli uważa, że przystanek w Rzymie jest nieuniknionym ryzykiem, widocznie ma rację. Najwyraźniej los każe mi jednak udać się do Wiecznego Miasta... Jak nie z bratem Ruudem, to z awiatorem Helen...
- Ty decydujesz. Nie uczysz mnie, jak się otwiera zamki, ja ciebie nie uczę, jak sterować szybowcem.
Helen na chwilę zastygła:
- No proszę. Co za trzeźwe spojrzenie. Gdybyś ty wiedział, Ilmar ilu pasażerów uczyło mnie mojego zawodu...
Pośliniła pędzelek, naniosła na brwi kilka kresek tuszu. Nie zauważyłem szczególnej różnicy, ale Helen uznała makijaż za zakończony.
- Jestem gotowa. Możemy iść.
Poczekałem, aż schowa kolorowe pudełeczka i buteleczki do torby i rozejrzałem się po pokoju - niczego nie zostawiłem?
Nie. Zresztą, nie miałem czego zostawić...
Portierowi na dole powiedziałem, że jestem zmuszony natychmiast wyjechać. Ten niechętnie sięgnął do szuflady biurka - zapłaciłem za dwa dni i powinien mi oddać część pieniędzy. Ale machnąłem ręką. Co tam... portier rozkwitł w uśmiechu - widocznie takie zarobki zdarzały się rzadko.
Chłopiec z obsługi, który rozmawiał z przyjaciółmi w rogu holu, obrzucił Helen ciekawym spojrzeniem i mrugnął do mnie konspiracyjnie. Parszywiec, pomyślał pewnie, że kupiłem dziewczynę korzystając z jego wskazówek...
Wyszliśmy z „Gościny Siostry”, zostawiając po sobie wyraźne wrażenie - przyjechał marynarz na urlop, zrzucił obmierzły mundur i hula.
Przez noc na ulicy zrobiło się jeszcze bardziej wietrznie, zaczął kropić nieprzyjemny deszczyk. Helen owinęła się szczelniej płaszczem i ruszyliśmy ulicą, omijając luksusowy wieżowiec hotelu „Hannibal”. Ulice wydawały się puste, jakby zła pogoda zapędziła wszystkich do domów.
Przypomniałem sobie, gdzie już widziałem takie opustoszałe ulice. I serce zatłukło mi niespokojnie:
- Helen, coś za mało tu ludzi...