Выбрать главу

- Deszcz.

- Trzeba znaleźć najbliższego herolda. Jak najszybciej.

Obrzuciła mnie zdumionym spojrzeniem, ale jednak ruszyliśmy w stronę gigantycznego hotelu. Przed wejściem rzeczywiście stał chłopak w jaskrawym pomarańczowym stroju. Heroldowie zawsze są młodzi, po kilku latach tracą głos. Na nasz widok chłopak wyprostował się i wygłosił w przestrzeń:

- Mieszkańcy i goście Lyonu... zgodnie z rozporządzeniem Straży, należy zostać w domach i nie wychodzić bez koniecznej potrzeby. W mieście poszukuje się zbiegłego katorżnika Ilmara! Każdy, kto spotka podobnego osobnika, powinien zameldować władzom! Cechy...

Wzruszyłem ramionami i pociągnąłem Helen w drugą stronę. Herold natychmiast zamilkł. Widocznie przechodniów informacja nie interesuje, a ulica i ściany hotelu znały już jego monolog na pamięć.

- Skąd wiedziałeś? - spytała Helen.

- Ja to czuję, dziewczyno. Zawsze czuję obławę.

- To nic - skupiła się. - Idziemy na placyk szybowców, tam Straż nie ma wstępu.

- Daleko?

- Oczywiście. Za miastem, na wzgórzach.

- W taką pogodę można latać?

Helen odpowiedziała niechętnie po chwili milczenia:

- Nie można. Ale ja polecę.

Jak na nieszczęście, powozów nigdzie nie było widać. Albo woźnice posłuchali rozkazu straży, albo zrozumieli, że pasażerów dzisiaj będzie niewielu. Opustoszałe miasto to nieprzyjemny widok. Zwłaszcza w deszczu. Nie ma kolorowych plam parasoli, nie ma spieszących się przechodniów, nie ma ludzi kryjących się w bramach ani czekających na rejsowe dyliżanse. Jakby z nieba spadały nie krople deszczu, lecz grad kamieni...

- Wyspałeś się przynajmniej? - spytała nieoczekiwanie Helen.

- Tak, prawie. Nie chce mi się spać. Zresztą, prześpię się w szybowcu. Będę się mniej bał i tobie nie będę przeszkadzał.

Helen uśmiechnęła się słabo.

- Dziękuję, nie spodziewałam się, że tak mi ufasz.

- Przecież jesteśmy partnerami.

- Nie o tym mówię. Lecieć w taką pogodę... no, w zasadzie, nie jest łatwo. Już zaczęłam się zastanawiać, czy nie przełożyć lotu, ale jeśli w mieście jest obława...

- Wyciągnij mnie stąd, awiatorze - poprosiłem. - Jeśli mnie wezmą, Arnold zabije mnie na miejscu.

- Dlaczego? Powinien mieć rozkaz, żeby dostarczyć cię...

- Helen, on ma swoje prywatne powody. Zabije niby przypadkiem... nie leży w jego interesie, żebym mówił.

- O Boże... jak ci się udaje wpadać w takie tarapaty?

- Żebym to ja wiedział. Chyba przyzwyczajenie.

- Strażnik przed nami - powiedziała gwałtownie Helen.

Miała rację. Na skrzyżowaniu, kryjąc się pod gzymsem bogatego domu, nudził się stróż porządku - rosły, jasnowłosy. Wprawdzie nie widać dystynkcji, ale raczej nie oficer. Już zerkał w naszą stronę.

Poczułem, jak kipi we mnie gniew. Nigdzie nie ma spokoju od tych gadów! Czy już zawsze mam się kryć przed Strażą?

Głupio byłoby teraz zawrócić, od razu stalibyśmy się podejrzani. Nie umawiając się, szliśmy dalej.

- Proszę państwa... chwileczkę... - strażnik zawołał nas, nawet nie wychylając się spod nawisu. Sądząc po wyglądzie Saksończyk, ale po galijsku mówił czysto, jakby to był jego ojczysty język... zupełny szczeniak, miał jakieś dwadzieścia lat. Już nie mają kogo do Straży brać, władzy powierzać...

- Tak?

- W mieście jest stan wyjątkowy - jego spojrzenie prześliznęło się po mojej twarzy. Chyba mnie nie poznał. W oczach błysnęła pazerność. - Nie zaleca się wychodzenia na ulicę.

- Nie zaleca czy zabrania? - zapytałem urażonym tonem porządnego obywatela.

- Nie zaleca. Pańskie imię?

- Anatol, rzeźbiarz Anatol - uniosłem dumnie głowę. - Dziękuje za ostrzeżenie, odprowadzę damę i wrócę do domu.

- Gdzie pan mieszka?

- Tutaj - wskazałem ręką dom, swoi wyglądem sugerujący tanie mieszkania. - W mansardzie, obok pracowni malarza Egmonta... Chodźmy, przekona się pan...

Przez chwilę wydało mi się, że wszystko rozejdzie się po kościach. Ciągnąć się do mansardy po śmierdzących wąskich schodach, strażnik wyraźnie nie miał ochoty. Ale...

- Kto może potwierdzić pańską tożsamość?

- Ja - powiedziała lodowatym tonem Helen.

Spojrzał na nią uważnie. Chyba zrozumiał, że ma do czynienia z damą, ale tylko go to podjudziło.

- A pani? Czyją jest pani żoną, gdzie pani mieszka?

- Jestem hrabina Helen, bydlaku! - warknęła Helen. - I sama potwierdzam swoją tożsamość!

Coś niedobrego działo się na świecie. Wydawało mi się, że strażnik jej uwierzył, ale jednak nie cofnął się.

- Proszę o wybaczenie, hrabino. Ale polecono zatrzymywać wszystkich mężczyzn o określonym wyglądzie, nie bacząc na tytuł i godność, a pani towarzysz pasuje do tego opisu.

Trudno żebym nie pasował! Do tego opisu pasowałaby połowa mężczyzn w Lyonie!

- Będziecie musieli udać się ze mną - podsumował strażnik. - Posterunek jest niedaleko.

- Spieszymy się - powiedziałem.

- Proszę mi wybaczyć, panie, ale złamaliście rozporządzenie Straży. Będę musiał was ukarać.

Pewnie nawet przez chwilę nie pomyślał, że jestem Ilmarem. Po prostu miał nadzieję, że wysoko urodzona dama wracająca wczesnym rankiem od kochanka będzie wolała załatwić sprawę bez zbędnego szumu i wpadnie mu do kieszeni kilka monet. A jak będziemy się upierać... Przynajmniej uda się pójść na posterunek, posiedzieć w cieple, łyknąć gorącej herbaty albo czegoś mocniejszego...

Wszystko to miał wypisane na prostackiej gębie. I chciwość, i chęć opuszczenia tego wietrznego skrzyżowania, i radość prostaka, który może poznęcać się nad ludźmi stojącymi wyżej od niego...

Serce w mojej piersi uspokoiło się, przeszło na spokojny, równomierny rytm.

- Robisz błąd - powiedziałem spokojnie.

- Spierasz się ze Strażą? - ożywił się młokos i położył rękę na pałce. Pewnie z radością by mi przyłożył, Helen też uderzy bez litości.

- Dobrze. Może w takim razie spróbujemy załatwić tę sprawę na miejscu? - mrugnąłem.

Strażnik zawahał się na sekundę, zerknął w głąb ulicy. Branie łapówek było surowo karane... ale rzadko słyszało się, żeby strażnika przyłapano na tym codziennym procederze.

- Tak czy siak, kara musi być, prawda? - zapytał. - Zasądzą wam karę na posterunku... pięć marek, jak nie więcej.

- Rozumiem - powiedziałem i włożyłem rękę pod płaszcz. Podarowany przez Marka kindżał ochoczo wsunął się w moją dłoń. Jeszcze zerknąłem na Helen. Wzruszyła ramionami.

- Jednak jesteś głupcem - powiedziałem strażnikowi, nim ostrze wbiło się w jego pierś.

Chłopak zachwiał się, chwytając za pałkę, jakby była ostatnim punktem oparcia w tym tracącym stabilność świecie.

- Cicho, cicho - powiedziałem, odciągając strażnika pod ścianę. On nawet sam przebierał nogami, patrząc tępo w moją twarz. - Co, nieprzyjemnie?

- Można było dać mu kilka monet - zauważyła Helen. - Niepotrzebny ślad...

Wytarłem nóż o ubranie strażnika i zepchnąłem trupa do rynsztoku. Wartka woda pociemniała.

- Bydlę - powiedziałem - Nie lubię bydląt.

- A kto lubi? Ilmar, pewnie już dawno przekroczyłeś swój tuzin? Helen była tak spokojna, jak może być spokojny stary, doświadczony żołnierz.

- Nie. To ósmy.

- Chodźmy.

Poszliśmy. Strażnik został w rynsztoku - martwy albo umierający. Nie miałem złudzeń - to był ósmy i gniew Zbawiciela jest coraz bliżej.

- Bardzo naturalnie ci to wychodzi, Ilmar.

Nie odezwałem się. Mnie też było nieswojo od tej okrutnej, bezwzględnej szybkości, z jaką załatwiłem strażnika. Przecież nie było takiej potrzeby, dałbym kilka marek i po sprawie...