- Widzisz, Helen... - odetchnąłem głęboko zimnym powietrzem. Nagle zadrżała mi ręka... - Dawno temu, gdy jeszcze byłem małym chłopcem, w pobliżu naszego miasteczka pojawiły się wilki.
Helen szybko na mnie spojrzała. Nie licz na to, Nocna Wiedźmo, nie powiem, jak nazywało się to miasteczko... Moi rodzice i siostry nadal tam żyją...
- Urządzili obławę. Okazało się, że wilk był tylko jeden... Stare wilczysko. Nawet nie ruszał bydła, wiedział, czym to grozi, ale obławę i tak zrobili. Jak należy, z psami i kuszami, zamknęli pierścień i nawet nas, chłopców, postawili z kołatkami... tam gdzie się wilka najmniej spodziewali...
Helen słuchała w milczeniu. Coraz bardziej oddalaliśmy się od trupa strażnika.
- Wilk wyszedł właśnie na nas. Niby zwierzę, a jednak przechytrzyło ludzi. My nawet nie mieliśmy broni, rozbiegliśmy się na boki... i został tylko jeden chłopak, który machał kołatką, a także wrzeszczał. Myślał chyba, że wilk skoczy do tyłu, na zaganiaczy.
- I co?
- Wilk go przewrócił i rozerwał mu gardło. To był moment. A przecież mógł go po prostu ominąć, na nasze krzyki w ogóle nie zwracał uwagi... I pobiegł dalej. Wiesz, wtedy właśnie zrozumiałem, że nigdy nie wolno zapędzać nikogo w ciasny kąt... ani człowieka, ani zwierzęcia.
- Co się stało z wilkiem?
- Uciekł.
- A z chłopcem?
Spojrzałem na nią zdumiony. Naprawdę nie widziała nigdy starego wilka?
- Umarł, oczywiście. Wiesz, było mi bardzo żal tego chłopaka, bawiliśmy się razem i takie tam... ale tego wilka też rozumiałem. Wilk zabił nie dlatego, że czuł swoją silę i jego słabość. Gdyby drogę zagrodził mu dorosły chłop z bronią, też by skoczył. Wilk dawał nam do zrozumienia: nie zaganiajcie mnie w kąt.
- I uciekł?
- Przecież mówię. Potem, wiosną, znaleźli go... sam zdechł, pewnie ze starości, ze słabości... na dzikie zwierzęta nie mógł już polować, a do chałup nie podchodził. Ale wtedy uciekł.
- Wiesz, Ilmar, jeśli kiedykolwiek zagonię cię w kąt - Helen zerknęła na mnie - uprzedź mnie. Najpierw po prostu uprzedź. Zrozumiem. Dobrze?
- Dobrze.
Szliśmy jeszcze z dziesięć minut, ale strażników już nie spotkaliśmy. Za to natknęliśmy się na jadący z naprzeciwka powóz. Uradowany woźnica zażądał niewiarygodnej sumy za dowiezienie nas do pola dla szybowców, ale nie targowałem się.
Nie zaganiajcie mnie w ciasny kąt - i będę dobry...
Rozdział czwarty,
w którym Helen dokonuje rzeczy niemożliwej, a ja nie od razu to sobie uświadamiam
Na północ od Lyonu, obok porzuconych baraków garnizonu, chroniącego niegdyś miasto, znajdował się pas startowy. Zdaniem Helen był niezbyt nowoczesny, ale na mnie i tak zrobił duże wrażenie. Gdzie tam do niego wąskiemu pasowi na skale, zbudowanemu na Smutnych Wyspach! Tu wszystko było ogrodzone mocnym, wysokim płotem, za którym nerwowo szczekały psy; hangarów było ze dwadzieścia, a pasy startowe wyłożono kamieniem z takim kunsztem, że nie lepiej wyglądał nawet plac przed Luwrem.
- Jesteś pewna, że mnie przepuszczą? - spytałem cicho, gdy powóz stanął przed bramą. Wejście ochraniali nie strażnicy, lecz pretorianie, i to mnie trochę uspokoiło, ale mimo wszystko...
- Nie zapominaj, kim jestem - rzuciła Helen.
Gdy płaciłem woźnicy, już podeszła do żołnierzy. Sądząc po ożywionych twarzach i niewymuszonej rozmowie, Nocną Wiedźmę znają nawet szeregowcy, a krótka rozmowa z nią jest dla nich przedmiotem dumy. Znowu, jak wtedy na Smutnych Wyspach, poczułem się nieswojo. Helen przestała być kobietą, z którą spędziłem noc. Przestała być dumną arystokratką, władającą sztuką latania. To była żywa legenda. Kobiet, umiejących sterować szybowcami w ogóle jest niewiele, ale spośród nich wsławiła się jedynie Helen.
- Chodź! - zawołała mnie. Gdy podszedłem, wyjaśniła dowódcy warty: - Nie lubię pozować, ale co zrobić...
Aha. Więc tak to wygląda - przyjechałem albo rysować albo rzeźbić awiatora w szybowcu. Ciekawe, czy w takim wypadku sam szybowiec też pozwalają rzeźbić?...
Przepuścili mnie bez jednego pytania, a w oczach żołnierzy widać było niezdrową ciekawość - czy Helen pozowała mi nago czy nie? Tematu wystarczy im na cały dzień.
Tego, że mogę być jej kochankiem, żołnierze nie dopuszczali. Mieszkańcy niebios mogą kochać jedynie równych sobie.
- Przekonałeś się? - zapytała Helen, gdy nieco odeszliśmy. Nie odpowiedziałem. - Maszyna powinna być gotowa. Musimy się śpieszyć, póki deszcz się nie rozpadał...
Moim zdaniem pogoda była wystarczająco koszmarna. Ptaki w każdym razie nie latały. Jak ona chce wzbić się w powietrze... materiał na skrzydłach jest polakierowany, ale pewnie i tak przemoknie, a kabina, obciągnięta zwykłą tkaniną, natychmiast stanie się ciężka...
- Masz taki sam szybowiec jak przedtem?
- Prawie. Trochę nowszy.
- Przecież on przemoknie.
Helen zerknęła na niebo, jakby dopiero teraz zauważyła chmury.
- Chmury są nisko. To nic.
Jak ona ma zamiar latać? Chmury sięgają aż po horyzont, nie widać żadnego prześwitu. Ale nie kłóciłem się. Helen miała rację, nie ucz kobiety rodzić, a awiatora latać...
Po rozmiękłej ziemi podeszliśmy do jednego z budynków. Przed drzwiami też stała ochrona, ale Helen ograniczyła się do powitalnego gestu. Szliśmy krótkim korytarzem, za otwartymi drzwiami siedzieli jacyś ludzie nad rozłożonymi papierami, dwóch liczyło coś na ogromnej maszynie do skomplikowanych wyliczeń, jej napęd kręcił rosły żołnierz. Życie wrzało, chociaż wszyscy woleli ukryć się pod dachem.
W końcu Helen się zatrzymała. W malutkim pokoiku siedział stary cywil, pił parującą herbatę z filiżanki. Na jej widok uśmiechnął się, zaczął wstawać.
- Siedź, Peter - powstrzymała go Helen. - Wypisz pozwolenie na lot i wyślij chłopaków, żeby przygotowali szybowiec.
Cywil popatrzył w okno - lało bez chwili przerwy. Bez słowa spojrzał na Helen. Czekała spokojnie.
- Helen, kochanie...
- Peter, wypisuj.
Mężczyzna popatrzył na mnie, jakby spodziewał się znaleźć sprzymierzeńca. Zachowałem kamienną twarz.
- Helen, pogoda jest nieodpowiednia.
- Pisz.
Nie odrywając od niej wzorku, mężczyzna wyjął z cienkiego stosiku pokratkowaną kartkę papieru, zdjął skuwkę z pióra. Zapytał:
- Na teraz?
- Tak. Natychmiastowy wylot. Przywilej Domu.
Peter w milczeniu wypełnił kilka rubryczek, podał kartkę Helen. Zauważyłem, że wpisał imię awiatora, jakieś cyfry - numer lotu? szybowca? - a w rubryce z dużym napisem „pogoda” wstawił rząd grubych jedynek.
- Stary biurokrato... zrozumiałam - powiedziała Helen, pochylając się nad biurkiem. Przekreśliła „pogodę” i napisała „na odpowiedzialność awiatora”. W kolejnej rubryce wstawiła zamaszyście „Rzym, Urbis”, odwróciła kartkę - tam też były jakieś napisy i klatki, które Helen szybko zapełniała cyframi. - To wszystko?
- Zezwolenie komendanta, Helen - powiedział Peter przepraszającym tonem. - Wybacz, nie mogę sam decydować...
- Dobrze. Ale techników wyślij od razu. I szykuj mapy!
- Front chmur ciągnie się aż do Turynu - uprzedził Peter.
- Wiem. Pełen załadunek, dobrze? I dopilnuj, żeby umocowali nowe pchacze, te ze wzmocnionym ładunkiem. Pójdę nad pokrywą chmur.
- Z pełnym załadunkiem?!
- I ze wzmocnionym ładunkiem. Pisz.
Wszystko. Chyba autorytet Helen, działający na żołnierzy, działał również na Petera.
- Zezwolenie komendanta... - zaczął mężczyzna żałośnie.