Выбрать главу

- Oczywiście. Idziemy. Znowu wzięła mnie za rękę i ja posłusznie poszedłem za nią, niczym wyrośnięty synek debil za władczą mamusią.

Weszliśmy schodami na pierwsze piętro. Helen kręciła głową, coś z rozdrażnieniem mamrotała pod nosem.

- Coś nie tak? - zapytałem cicho.

- Nie, wszystko w porządku. Tylko Peter mnie zdenerwował. Kompletnie skapcaniał przy kancelaryjnej robocie. A przecież kiedyś był prawdziwym awiatorem.

- Niepotrzebnie panikuje?

- Potrzebnie. Przy takiej pogodzie się nie lata. Ale nie mamy innego wyjścia.

Przed gabinetem komendanta też stał strażnik. I znowu przepuszczono Helen bez zbędnych dyskusji, za to mnie zatrzymano. Cierpliwie czekałem na korytarzu, póki nie wyjrzała i nie zawołała mnie do środka. - Chodź, komendant chce z tobą rozmawiać...

Przez głowę przemknęła szalona myśl, że jak przestąpię próg, na moją głowę spadnie pałka. Jeśli Helen chce mnie zdradzić...

Ale nie miałem już innego wyjścia. Wszedłem.

Gabinet był urządzony z przepychem. Zresztą, sądząc po dystynkcjach komendanta - dwa srebrne ptaki na naszywkach - miał stopień odpowiadający pułkownikowi armii.

Komendant stał przy oknie, widocznie nie wypadało siedzieć przy damie, a posadzić jej nie było gdzie. Do tego gabinetu przychodziło się, żeby stać na baczność i słuchać rozkazów.

- Więc tak wyglądasz... - powiedział posępnie komendant.

Chyba moje przeczucia się sprawdzały.

- Dobrze znasz Ilmara?

Problem wszelkich improwizacji polega na tym, że nigdy się nie wie, co zdążył napleść twój partner.

- Nieźle, na tyle, na ile to w ogóle możliwe - odpowiedziałem ostrożnie.

Komendant przewiercał mnie przenikliwym spojrzeniem. On znacznie bardziej przypominał awiatora niż gruby, ciężki Peter. A jednak w jego spojrzeniu była jakaś niepewność... wątpliwość... odnosząca się nie do mnie, lecz ogólnie do sytuacji.

- Jesteś pewna, że dolecisz? - zwrócił się do Helen. Zaczął pytanie tym samym groźnym tonem, którym rozmawiał ze mną, ale zakończył przyjaźnie i serdecznie.

- Wszystko w rękach Boga.

Komendant zacisnął wąskie wargi. Nadal mnie ignorując, zapytał:

- Helen, jesteś pewna, że ten pacykarz jest taki ważny?

- Tak. Nie ma teraz nikogo ważniejszego.

- Ale dlaczego do Rzymu? Na północy chmury są rzadsze, dostarcz go do Wersalu...

- Rozkaz był zawieźć do Urbisu. Pasierb Boży i Władca chcą jak najszybciej zacząć kopiować portrety Ilmara. A typografia w Urbisie jest znacznie bardziej nowoczesna.

Komendant skinął głową. Znów zerknął na mnie. Spojrzenie miał surowe, ale głos złagodniał:

- Czy ty chociaż rozumiesz, cholerny pacykarzu, jaki to dla ciebie zaszczyt? Sama Helen, Nocna Wiedźma, zawiezie cię do Urbisu!

- Rozumiem... - wyszeptałem.

- Jak zaczniesz panikować w szybowcu, lepiej sam wyskocz! Jak się dowiem, że narobiłeś Helen kłopotu...

Co znaczył dla mnie gniew komendanta w porównaniu ze wszystkimi innymi nieprzyjemnościami?

- Może go związać? - spytał w zadumie komendant. - Przynajmniej nie będzie się miotał... Jak myślisz, Helen?

- Już latałem szybowcem... - powiedziałem i w nagrodę za inicjatywę spadło na mnie wściekłe spojrzenie Helen.

- Tak? - komendant był zdziwiony. - A kiedyż to?

- A ze mną - wyjaśniła spokojnie Helen. - Dawno temu. Do księżnej Diany, stojącej na czele węgierskiej linii Domu... W swoim czasie wypróbowała wszystkich porządnych malarzy w Mocarstwie, póki nie zdecydowała się na rosyjskiego portrecistę. Pamięta pan tę historię...

Niczego podobnego komendant oczywiście nie pamiętał i zacukał się na chwilę. Ale nie chciał przyznawać się do sklerozy.

- Oczywiście. No cóż, dobrze. Ale tylko na twoją odpowiedzialność, Helen.

Wrócił do biurka i szybko podpisał się na zezwoleniu.

- Tak jest. Zdaję sobie sprawę - skinęła głową Helen.

Komendant na chwilę przypadł do jej ręki w uprzejmie obojętnym pocałunku; uśmiechnął się opiekuńczo.

- Powodzenia, hrabino.

- Mam nadzieję, że w przyszłości również będę mogła korzystać z waszej gościny, baronie.

No proszę. Komendant nie był tak wysoko urodzony. Puszy się ze wszystkich sił, stara się regulaminu przestrzegać i awiatorom, stojącym wyżej od niego, dogodzić.

Kłaniając się nisko, wyszedłem za Helen. Gdy oddaliliśmy się od gabinetu, wysyczała:

- Kto cię ciągnął za język? Latał, widzicie go...

- Tak mi się jakoś wyrwało. Powiedz, a ten baron...

- Nie, boi się wysokości. Zawsze znajdzie wymówkę, żeby nie wsiąść do szybowca. Za to plac ma porządny, magazyny pełne, hangary suche, konie doskonałe, dyscyplinę mocną...

- Jakie znowu konie? - zapytałem, ale już przyszliśmy do kantorku byłego awiatora Petera.

- Wszystko w porządku - Helen pokazała mu kartkę. - Komendant zrozumiał konieczność lotu.

Peter uśmiechnął się kącikami ust i od razu spoważniał.

- Jesteś pewna, Helen? Deszcz się nasila. Podnieśli balon, na górze porywisty wiatr...

- Peter...

- Dobrze.

Popatrzył na mnie spode łba, podszedł do Helen i objął ją.

- Nie ryzykuj, dziewczyno. Dobrze? - Peter zajrzał jej w oczy. - Dom i Kościół mają wiele interesów. Amy tylko jedno życie... chodźmy, wyprowadzają szybowiec.

Helen skinęła głową.

- Zawsze o tym pamiętam.

- Ej, ty...

Podszedłem do niego. Peter w milczeniu wyjął z biurka stalową manierkę i podał mi.

- Napij się. Tylko dużo.

To była brandy, nie najlepsza, ale całkiem znośna.

- Odprężysz się, nie będziesz się miotał w kabinie - wyjaśnił Peter. - No, napij się jeszcze.

Nie spierałem się. Chyba wszyscy awiatorzy najbardziej bali się tego, że pasażer spanikuje w kabinie. Wspominając swój pierwszy i jak dotąd jedyny lot, i Marka, który omal nie wypadł na zewnątrz, mogłem ich zrozumieć.

- Dziękuję - oddałem manierkę. - Obiecuję, że będę zachowywał się spokojnie.

To go usatysfakcjonowało. Peter napił się sam i poszedł razem z nami.

* * *

Najpierw poszliśmy do toalety. Helen w milczeniu wskazała mi drzwi z męską sylwetką i weszła do swojej kabiny. Skinąłem głową ze zrozumieniem, w powietrzu nie załatwisz potrzeby. Peter, któremu takie niebezpieczeństwo nie groziło, czekał na nas na korytarzu.

Dopiero potem wyszliśmy na zewnątrz. Moim zdaniem deszcz wcale się nie nasilił, ale Helen wystawiła dłoń i niezadowolona pokręciła głową. Poszliśmy do jednego z hangarów, już pustego, oświetlonego jasnymi lampami. Chyba coś stąd niedawno wyciągnięto, na ziemi widać było ślady.

- Pospiesz się - poprosił Peter. - Jeszcze dziesięć minut i cię nie wypuszczę.

- To mi pomóż - Helen zdjęła płaszcz, zaczęła się rozbierać. Petera w ogóle się nie krępowała i podziałało to na mnie przygnębiająco.

Peter wyjął z szafki pod ścianą biało-niebieski mundur.

- A ty co stoisz? - Zapytała mnie ostro Helen.

We dwóch pomogliśmy się jej ubrać. Ale sytuacja! Jak w amsterdamskim domu schadzek...

- Ja i Helen jesteśmy starymi przyjaciółmi - odezwał się nagle Peter. - To ja ją uczyłem latać.

Nic nie powiedziałem.

- A potem spadłem. Myślałem wtedy, że to już koniec...

- Peter, nie musisz tego mówić - powiedziała Helen, zapinając kurtkę zdrową ręką.

- Muszę. Myślisz, że nie widzę, jak twój przyjaciel na mnie patrzy? Przyrzekłem wtedy Siostrze, że jak przeżyję... no i nie masz o co być zazdrosny.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nigdy nie rozumiałem tych wszystkich umartwień ciała.