- Peter - powiedziała z wyrzutem Helen i były zamilkł.
Wyszliśmy z hangaru i poszliśmy po śladach. Szybowiec odciągnęli niedaleko, na początek długiej kamiennej dróżki. Teraz nad nią był naciągnięty brezent na mocnych żerdziach, dziesięciu żołnierzy krzątało się, podwieszając pod szybowcem rury pchaczy.
Działo się coś jeszcze, kompletnie niezrozumiałego. Dalej przy pasie startowym, po obu stronach stały dwie niewysokie kamienne wieżyczki. I teraz potężne, ciężkie ślepaki ciągnęły od wieżyczek grube liny, naciągając je, odwijając z bębnów.
- Hol mamy nowy, podrzuci cię wysoko - zauważył Peter. - Oszczędzisz pchacze...
- Peter, ja latam po swojemu.
Zamilkł.
Podeszliśmy do szybowca akurat w tym momencie, gdy konie podciągnęły liny, a pchacze podwieszono pod maszynę. Szybowiec wyglądał prawie tak samo jak ten poprzedni, rozbity. Mógł mieć trochę dłuższe skrzydła, końce wysuwały się spod brezentu, wibrując pod strugami wody.
- Mocujcie szybko - krzyknął Peter.
Żołnierze rzucili się do lin, oblepili je jak mrówki, zaczęli zaczepiać za haki przy dziobie szybowca.
- Niech ciągną mocno - poprosiła Helen. Peter gestem zawołał żołnierza z chorągiewkami.
- Daj sygnał na wieże, niech na starcie zupełnie zwolnią hamulce!
Gdy trwała cała ta krzątanina, gdy przyczepiano liny i sprawdzano rury pchaczy, czułem się najbardziej niepotrzebnym człowiekiem na świecie. Napięcie narastało, Helen już wsiadła do kabiny, już wrzuciła tam swoją torbę, wysiadła, zajrzała pod szybowiec...
- Szybciej! - poprosił Peter.
- Do maszyny, II... Zapnij pasy!
Helen urwała w pół słowa. Na szczęście nikt nie zwrócił uwagi na skrót mojego imienia. Pospiesznie wgramoliłem się na tylne siedzenie, przygarbiłem, zapiąłem pas na brzuchu. Ale niewygodnie...
Helen już zakończyła sprawdzanie. Siadła z przodu, przypięła się, zrobiła ruch ręką, wyjęła z Chłodu mały cylinder zapalnika. Teraz mogłem mu się dobrze przyjrzeć. Był zrobiony z czarnego wypolerowanego drewna, chyba rozkręcany, bo przez środek biegła cienka linia, kilka metalowych pręcików. I co w nim jest, w tym zapalniku?
Helen umocowała z boku mapę, opuściła prawą rękę na dźwignię z prawej strony. Lewą niezręcznie ujęła dźwignię steru. Krzyknęła przez otwarte okno:
- Dobra, Peter!
Jej przyjaciel sekundę zwlekał, i przez chwilę pomyślałem, że każe żołnierzom odczepić liny... ale nie.
Szybowiec szarpnęło tak mocno, że zacząłem się obawiać o jego kruchą konstrukcję. Ruszyliśmy do przodu. Brezentowy namiot, żołnierze, Peter, machający chorągiewkami żołnierz w jednej chwili zostali z tyłu. Szyby kabiny od razu zalał deszcz, wiatr szarpał liny. Szybowiec jechał coraz szybciej, liny nawijały się z ogromną prędkością, znikając w szerokich otworach wieżyczek.
- Pomóż nam, Siostro! Uratuj i chroń! - krzyknęła Helen. I od tej spóźnionej, trwożnej modlitwy poczułem strach. Wcale nie była pewna powodzenia...
Przestało szarpać. Liny jeszcze ciągnęły nas do przodu, ale szybowiec już oderwał się od pasa i wzbił w niebo. Chwilę później liny się odczepiły. Było nieznośnie cicho, delikatny śpiew wiatru wydawał się złudzeniem. W dole migotały kamienie pasa startowego i budynki, takie teraz malutkie. W górze kołysało się niskie niebo.
- Trzymaj się, Ilmar!
Helen dotknęła zapalnika. Jak jej się udawało robić to wszystko ze złamaną ręką - nie mam pojęcia. Nogami też naciskała jakieś dźwignie i pedały, jakby jechała na modnym bicyklu.
Pode mną ryknął pchacz. Niczym baron Münchhausen, który dosiadł rakiety, mknęliśmy na ognistym rumaku...
- Helen, przecież mówili, żebyś oszczędzała...
Ugryzłem się w język. To ciągłe pragnienie dawania rad! Dlaczego wszyscy zawsze wiemy lepiej, jak robić to, czego sami nie umiemy?!
Na szczęście Helen zajęta sterowaniem nie usłyszała mnie. Robiła coś dziwnego - zadzierała dziób maszyny coraz wyżej, jakbyśmy naprawdę byli puszczonym w górę karnawałowym fajerwerkiem.
- Helen... - wyszeptałem ochrypłym z przerażenia głosem. Potem zamknąłem oczy, ale wcale nie poczułem się lepiej. Wiedziałem, że lecimy prosto w niebo, ale wszystkie zmysły zapewniały mnie, że spadamy w dół. Szybowiec kołysał się miotany na boki. Zaraz wbijemy się w kamienie...
Otworzyłem oczy. Trzeba było wypić całą brandy Petera... Chmury były tuż nad nami i ciągle się przybliżały.
Jakby słysząc moje myśli, Helen odezwała się nagle:
- Peter klnie teraz w żywy kamień. On w ogóle nie wierzy w pchacze...
Przełknąłem kulę w gardle i powiedziałem:
- Skopcy są tchórzliwi z natury...
- Co? A, nie, on nie jestem skopcem, po prostu złożył obietnicę wystrzegania się radości cielesnych...
Chmury były coraz bliżej. Próbowałem zobaczyć, jak daleko jest ziemia, ale wydawało się, że wszędzie jest niebo.
- Helen, chmury...
- Co chmury? Nie bój się to tylko złudzenie, para...
- Wiem, nie jestem głupcem!
Wiedziałem, oczy wiście wiedziałem, jeszcze z dzieciństwa, nauczyciel w szkole wiele opowiadał o postępie w nauce. Tylko trudno uwierzyć, że to para, gdy się widzi, że są szczelne i grząskie, jak brudny śnieg. Wbijemy się i utkwimy albo odbijemy i spadniemy w dół... Jak lecieliśmy ze Smutnych Wysp, niebo było jasne i nie myślałem o tym niebezpieczeństwie, a teraz...
- Helen...
- Prawda, że ładną bajkę opowiedziałam komendantowi? Przydał się twój idiotyczny strój. Umiesz chociaż rysować?
Jęknąłem ze wstydu. Helen, tak jak przedtem Mark, odwracała moją uwagę, gadała byle co, byle mnie uspokoić. Jej i tak jest ciężko - ile tam przed nią cyferblatów i dźwigni. Jej ramiona cały czas się ruszają, widocznie niełatwo sterować szybowcem ze złamaną ręką. Praca awiatora nawet dla mężczyzny jest ciężka, a dla kobiety, zwłaszcza inwalidki... zupełnie niemożliwa...
- Helen, nie przejmuj się mną - poprosiłem. - Ja się trzymam.
Odpowiedziała dopiero po minucie, gdy chmury były tuż obok.
- Brawo, Ilmar...
Jej pochwała dodała mi sił. Zacisnąłem zęby, powstrzymując krzyk, gdy flanela chmur przykryła nas. Nie wydałem ani jednego dźwięku.
To było jak skok do mętnej wody!
Za szybami zrobiło się ciemno, tylko z tyłu, od ryczącego pchacza, płynęło pomarańczowe światło. A dalej szaro, buro, jak w wojłoku...
- Ilmar... jak się czujesz?
- W porządku... - wyszeptałem. - Helen, nie masz nic do picia?
- Tam gdzie wtedy. Tamta kieszeń jest na suchary i butelki.
Odwróciłem się, wymacałem kieszeń. Aha...
Po kilku porządnych łykach mi ulżyło. Teraz mogłem spokojnie patrzeć na szarą mgłę na zewnątrz. Rzeczywiście, para, mgła, złudzenie...
- Helen, po co wlecieliśmy w chmury?
- Musimy wznieść się nad warstwę chmur.
Pociągnęła dźwignie, szybowiec pchnęło do przodu, zapadła cisza.
- Pchacz się spalił? - zapytałem.
- Tak. Milcz...
Wydawało mi się, że Helen wpatruje się w mleczne obłoki, próbując znaleźć coś zrozumiałego tylko dla niej. Ręka jej zawisła nad zapalnikiem. Chce spalić jeszcze jeden pchacz?
- Wychodzimy - powiedziała z wyraźną ulgą.
I w tym momencie świat wokół zajaśniał. Wyszliśmy z chmur.
Krzyknąłem, ale nie ze strachu - z zachwytu. To było takie piękne... Człowiekowi po prostu nie dane jest patrzeć na takie piękno...
Pod nami ciągnęły się obłoki. Zwarta zasłona, jak okiem sięgnąć. Ale już nie szare, nie smętne, lecz białe niczym zaspy śniegu. Pod nami rozciągało się teraz bezkresne zaśnieżone pole, pagórkowata równina, której nigdy nie dotykała ludzka stopa. Zawijasy, zastygłe fontanny, leniwe wodospady obłokowej piany... a nad tym wszystkim oślepiające błękitne niebo i jasne słońce.