Выбрать главу

- Helen... - wyszeptałem. - Jak pięknie, Helen...

Morze chmur pod nami żyło swoim niespiesznym, zrównoważonym życiem. Płynęły leniwe powietrzne rzeki, wirowały obłokowe odmęty, śnieżnym pyłem przelatywały przezroczyste strzępy chmur. Nad białą równiną leciała ciemna plamka, przeskakując lekko największe nawet zaspy. Przez chwilę wpatrywałem się w nią, próbując zrozumieć, co to za ptak wzbił się ponad obłoki. Potem zawołałem:

- Helen, to nasz cień?

- Tak - odwróciła się, a przez jej twarz przemknął uśmiech. - Podoba ci się?

Kiwnąłem.

- Lubię latać nad chmurami. Ale to niebezpieczne.

- Dlaczego?

- Długo by wyjaśniać. Wiele jest przyczyn, Ilmar, na przykład: lód.

Rzeczywiście było zimno, ale otulony w płaszcz, zapatrzony we wspaniałą krainą obłoków, nie zwróciłem uwagi na niebezpieczeństwo.

- A co tu ma do rzeczy lód? Można zamarznąć?

- Spójrz na skrzydła.

Skrzydła połyskiwały szkliście, pokryła je cienka skorupka lodu.

- Obciążenie. Skrzydła specjalnie pomalowano na ciemny kolor, żeby lepiej nagrzewały się w słońcu. Ale za bardzo namiękliśmy, przechodząc przez chmury, i teraz lód ciągnie nas w dół. Będę musiała spalić drugi pchacz.

- Dobra - powiedziałem, sadowiąc się wygodniej. Nie czułem już strachu, nawet bawiła mnie własna krótka panika. Obok Helen, najlepszego awiatora świata, ponad cudowną krainą obłoków, nie myślałem o niebezpieczeństwie.

Drugi pchacz spłonął szybciej, albo tak mi się zdawało. Ale kiedy wzbiliśmy się jeszcze wyżej, białe morze pod nami wygładziło się. Powietrze stało się bardzo zimne, parzące.

- Jak ci się oddycha? - zapytała Helen. Jej głos trochę się zmienił, był teraz cieńszy, bardziej przenikliwy.

Oddychało się rzeczywiście dziwnie... jakby wysoko w górach... no tak, przecież za jednym zamachem wzbiliśmy się na wysokość alpejskich szczytów!

- Ciężko!

- Wytrzymaj. Jesteśmy na wysokości trzech kilometrów. Rozumiesz? Byłeś górach?

- Tak... Helen, a jeszcze wyżej?

- Udusiłbyś się. I skrzydła nie utrzymają. Uszy cię nie bolą?

- Nie... powiedz, a ty latałaś wyżej?

- Tak, ale niewiele. To prawie granica dla szybowca. Na balonie można wznieść się na dziesięć kilometrów, ale tam już nie ma czym oddychać. Siedzą w hermetycznej kabinie, oddychają powietrzem, który wzięli z ziemi na Słowo. Powietrza można wziąć, ile się chce, prawie nic nie waży. Czyszczą je chemią...

Zamilkła na chwilę i dodała:

- Niebo jest tam czarne, jak w nocy, a obok słońca widać gwiazdy. Chciałabym to zobaczyć.

Nic nie powiedziałem. To musiało być przerażające. Noc, kryjąca się na wysokościach, w jasnym niebie... gwiazdy, migoczące wokół słońca. Zbyt żywo to sobie wyobraziłem.

- Ale to już beze mnie... - wymamrotałem. - Wolałbym piramidę przejść na wylot niż takie strachy...

Lecieliśmy i lecieliśmy, i nie widać było końca morza obłoków. Zauważyłem, że szybowiec się zniża. Niby nic, niby dziób ciągle zadarty w górę, ale obłoki były coraz bliżej.

- Gdzie jesteśmy, Helen?

- Zbliżamy się do Turynu. Ale nie widzę przerw w chmurach... skłamali obserwatorzy.

- Zdołamy w razie czego wylądować bez pola?

- Zdołamy, tylko znowu rozbijemy szybowiec. Nie przeszkadzaj.

Zamilkłem. Od czasu do czasu popijałem koniak. Chmury przybliżały się. Znowu zaczęło nas rzucać z boku na bok, w chmurach coś błysnęło.

- Burza - powiedziała Helen. - Niedobrze.

- Pchacze się skończyły?

- Jeszcze jeden jest - odparła niechętnie Helen. - Czekaj...

Szybowiec przechylił się na jedno skrzydło, przesunął w prawo, w lewo, zawirował... Helen szukała wiatru. Ale chyba bez powodzenia, wkrótce przestało nami miotać i lecieliśmy równo.

- Masz kompas?

- Tak. Ilmar, na Siostrę, bądź cicho!

Jeszcze jakieś dziesięć minut schodziliśmy w dół, a gdy chmury były tuż pod nami, Helen z przekleństwem na ustach położyła rękę na zapalniku.

- Trzymaj się, zapalam...

Ostatni ładunek straciła nie tyle na nabieranie wysokości, ile na lot gdzieś na wschód. Słońce raziło, w końcu zacząłem patrzeć tylko w dół i ze zdumieniem dostrzegłem przerwy w chmurach.

- Helen, chmury się rozstępują!

- Wiem...

Szybowiec drgnął - ostatni pchacz odczepił się i wirując pomknął w dół.

- Nie zdarzało się, że ludziom na głowę?...

- Zdarzało, ale rzadko. Nad miastami nie wolno włączać pchaczy.

Teraz byliśmy zdani na łaskę i niełaskę wiatru. Ale morze obłoków rzeczywiście rozerwało się na strzępy i Helen nadal znajdowała wstępujące prądy powietrza, gigantyczną spiralą podnosiła szybowiec coraz wyżej i kontynuowała lot na wschód.

- Chyba się udało... - powiedziała. - Albo ty jesteś w czepku urodzony, albo to ja mam dziś szczęście. Bez tego nigdy byśmy nie dolecieli. I maszyna nie zawiodła...

- W Chinach mają dobre szybowce - odezwałem się.

- Wiem. Nawet takie, gdzie ładunków wystarczy na godzinę lotu. Ciężkie, zarazy, prawie nie mogą szybować. Na samych pchaczach lecą, za to szybko. Podobno w ciągu godziny pokonują dwieście kilometrów...

- Dokąd się tak spieszyć? I tak jest szybko, godzinę mniej, godzinę więcej...

- Nie masz racji. Na wojnie czasem minuta o wszystkim decyduje. Ja kiedyś nie zdążyłam. Odrobinę... i trzeba było spalić most.

- Jak się to robi?

- Zamiast jednego pchacza podwieszają bombę - wyjaśniła Helen. - Zniżasz się nad celem, zrzucasz, przy zetknięciu z ziemią bomba wybucha. Próbowali montować szybkostrzelne kulomioty, ale nie wyszło. Duża waga, a sensownie wycelować i tak się nie udaje. Walczyłeś?

- W młodości.

- Widziałeś atak szybowców?

- Nie, to były małe wojny, prowincje wyrównywały rachunki. Żadnych szybowców.

- Miałeś szczęście. Gdy dziesięć szybowców zniża się nad polem bitwy i każdy zrzuca dwie bomby...

Odwróciła się, nie puszczając dźwigni. Pokręciła głową.

- Nie daj Boże, Ilmar. Nawet z góry strach patrzeć na dzieło własnych rąk.

Nocna Wiedźma nie żartowała i nie kokietowała. Jej oczy były absolutnie poważne.

- Wojna zawsze jest straszna.

- Nieprawda. Gdy w uczciwej walce się spotykasz, to jedno, a gdy śmierć z góry spada...

- Czemu przeklinasz swoją pracę?

- Ja lubię latać, Ilmar. To jest moja praca...

Z kobietami tak zawsze. Każdy mężczyzna byłby dumny, że swoim szybowcem budzi przerażenie we wrogu, że rozgania armie. A Helen... ale ma rację. Kobiecą rzeczą jest rodzić, a nie zabijać.

- Rozumiem, Helen. Ile jest w ogóle kobiet awiatorów?

- Dziesięć. Ja jestem najlepsza.

Powiedziała to tak po prostu, bez zbytniej dumy, a ja skinąłem głową.

- Naprawdę jesteś najlepsza, i to nie tylko w powietrzu.

Uśmiechając się wymuszenie, Helen znowu zajęła się wyłącznie przyrządami. Szybowiec sunął w poszukiwaniu prądu powietrza, a ja siedziałem, przeklinając swój szybki, niezręczny język. Wcale nie miałem na myśli łóżka, ale ona odebrała moje słowa właśnie tak...

Nie odważyłem się już kontynuować rozmowy, a Helen i tak miała co robić. Wkrótce bezsenna noc i alkohol dały o sobie znać. Zamknąłem oczy, rozluźniłem się, ukołysany śpiewem wiatru i ruchami szybowca. Zobaczyłem białe pole obłoków i siebie, jak po nim idę, nie zapadając się, tylko po kolana brodząc w wilgotnej mgle. A nade mną oślepiające słońce, powietrze zimne i czyste, pod nogami huczy grom, błyskają pioruny...