To jeszcze nic. Ten tłum był spokojny. Nawet dziewczyna - pokrzyczała, pokrzyczała i wróciła do swoich spraw, kołysząc plecionym koszykiem. Pewnie szła na rynek. Gdyby wracała - nie pożałowałaby podgniłego pomidora czy zgniecionego jajka...
- Nie otworzysz kłódki - powiedziałem. - Słyszysz, Mark? To trzeba umieć.
Milczał. Pewnie sam to rozumie, gnojek.
- Pochyl się trochę do przodu - kazałem. - Żeby belka spoczęła ci na ramionach.
- Zrozumieją...
- Co się wleczesz jak wesz! - wrzasnąłem i kopnąłem chłopaka w tyłek. Mark szarpnął się, runął do przodu, przycisnął się do drewna, które zaciskało jego linę.
Strażnicy rechotali. Katorżnikom nerwy nie wytrzymują. Zawsze jakaś rozrywka.
Przesunąłem się za chłopcem, wpiłem się spojrzeniem w kłódkę. Ech, nie mam farta, niemiecka robota, z takimi trudno sobie poradzić...
- Nie przesadzaj! - rzucił mi wracający strażnik. - Jeszcze się chłopak udusi...
Gdybym miał wytrych, cienki wytrych, z podwójnym wygięciem, wtedy bez problemu...
A my już podchodziliśmy do placu Knuta. Idealne miejsce do ucieczki. Potem będziemy szli po wzgórzach, miejsca gołe i bezludne, nie ma gdzie się ukryć...
Niemiecka robota, dobra stal, sprężyna, klucz z trzema nacięciami...
W życiu nie otworzę takiego zamka nożem!
Jak tylko to zrozumiałem, od razu zacząłem działać. Nie wolno poddawać się panice.
- Nóż! - zasyczałem w plecy Marka.
Przynajmniej raz nie dyskutował.
Poruszył ręką, jakby sięgał gdzieś daleko, daleko... nawet ja poczułem oddech Chłodu, gdy w ręku chłopaka błysnął nóż.
Dobra klinga.
Za taką domek pod miastem oddadzą bez targów.
Wyciągnąłem rękę nad jego ramieniem, wziąłem nóż - chłopakowi zadrżały palce, ale oddał. Nawet, choć nie prosiłem, przytrzymał sztabę, żeby było mi wygodniej działać.
Na szczęście strażnicy akurat na nas nie patrzyli, zaprowadzali porządek na końcu kolumny. Przed nami nie było ludzi. Tylko jedna malutka umorusana dziewczynka stała na rogu, ssała brudny kciuk i patrzyła na nas. Gdyby była starsza, podniosłaby krzyk. A tak tylko jej oczy zabłysły, wpatrzyła się w nóż, opuściła rączki, zapomniała zamknąć buzię...
Patrz, mała, patrz, tylko nie krzycz, błagam cię! Siostra Orędowniczka nie kazała uciekinierów wydawać! Nie krzycz, proszę cię, ześle ci Siostra za to lalkę porcelanową, sukienkę nową, a jak wyrośniesz - męża bogatego i dom dostatni. Tylko nie krzycz!
W myślach zaklinałem dziewczynkę i jednocześnie grzebałem w zamku... już jakby coś wymacałem, stal zgrzytała, nóż błyszczał w słońcu, czasu było mało, tyle, co do pięciu zliczyć...
Katorżnicy za mną już zrozumieli. Sławko zamyczał - przygotował się. Tacy to zawsze czerpią korzyść z cudzych zdolności! Kowal stęknął, zmylił krok, pewnie chciał coś powiedzieć, ale nijak nie mógł poradzić sobie z językiem...
- Co tam robicie? - krzyknął któryś z konwojentów. Jeszcze nie widział, ale już wyczul; wszystko przepadło, czemu, Siostro, czemuś ze mnie zakpiła...
Gdy tylko pomodliłem się do Siostry, przeklęta kłódka szczęknęła, luk się otworzył, wyskoczył z otworu, drewno się rozeszło i upadło na ziemię. Mark zwolnił kroku, szturchnąłem go - szybko uwolnił się z liny, ja skoczyłem za nim. Z tyłu już napierali - i Sławko, i kowal, i reszta. Jedni rzeczywiście zdecydowali się na ucieczkę, innych napór popchnął.
Na to właśnie liczyłem.
Niczym suszące się ryby z zerwanego sznura, katorżnicy rozsypali się po ulicy. Jedni bezmyślnie rzucili się do przodu. Aha, na plac, prosto w łapy tłumu. Za pojmanie uciekiniera płacą trzy monety. A jeśli przynieść głowę, rękę albo nogę - dwie. Tłum głupi nie jest i umie dodawać. Umie też odejmować. Tłum to potwór, ale nie głupi.
Najbardziej zdesperowani katorżnicy rzucili się na strażników. Tego, który miał kulomiot, przewrócili od razu. Może pozostałych też zadepczą. Wszystko się może zdarzyć. Może nawet statek odbiją.
Ale żołnierze wezwą z garnizonu dwa szybowce i spalą buntowników razem ze statkiem...
A ja, jak ostatni idiota, szamotałem się z chłopakiem. Mark zabierał mi nóż, już sobie palce pokaleczył, ale nie puszczał.
Nie, mały, nie mam zamiaru z tobą umierać!
Puściłem nóż, niech się cieszy, może zdąży się pociąć, i skoczyłem w boczną wąską uliczkę, w biegu zdzierając pętlę z szyi. Obok mnie biegł kowal i Sławko - proszę, kto okazał się najsprytniejszy!
Ale wtedy Sławko z wrodzonej tępoty i brutalności popełnił błąd. Na jego drodze znalazła się tamta umorusana dziewczynka, zbyt młodziutka, by domyślić się, że trzeba uciekać.
- Z drogi! - ryknął Sławko. Odepchnął dziewczynkę. No i po co, pytam się? Stracił więcej czasu, niż gdyby ją zwyczajnie ominął!
- Krzywdzisz kobiety! - wrzasnął kowal. W jego głosie była wściekłość i jednocześnie triumf. W końcu upewnił się, że Sławko to łajdak.
Chwilę później kowal przyciskał mordercę do jakiegoś kramu i walił jego głową w ścianę, powtarzając:
- Nie wolno krzywdzić kobiet! Grzech! Nie wolno krzywdzić kobiet! Przeproś! Nie wolno...
Przebiegłem obok wyjącego Sławka, rozgniewanego kowala i płaczącej dziewczynki. Nic jej się nie stało...
Dzięki ci, Siostro! Nie opuszczaj kowala, zatroszcz się o niego, to dobry człowiek, chociaż ciemny. Zaraz nadbiegną ludzie, przylecą strażnicy z portu, może go nie zabiją? Chyba nie ma zamiaru uciekać, stoi i łomocze zbója. Może przeżyje. W kopalniach potrzebują robotników.
Siostro, pozwól mi uciec...
- Ilmar!
Odwróciłem się w biegu. Mark już się zorientował, gdzie trzeba uciekać. Dobrze biegł, dogonił mnie. Noża w rękach oczywiście już nie miał, pętli też się pozbył.
- Szczeniaku! - krzyknąłem. - Omal żeś wszystkiego nie popsuł...
- Nie porzucajcie mnie!
Już się miałem odgryźć, ale zmieniłem zdanie. Gdy los się do ciebie uśmiechnął, nie wolno innym odmawiać pomocy. Od razu fortuna by się odwróciła.
Po prostu dalej biegłem, z cichą nadzieją, że chłopak zostanie w tyle. Ale Mark nie był słabeuszem.
Dwa razy wpadaliśmy na idących z naprzeciwka ludzi. Pierwszy, mocny, ale widać mądry chłop, nie zaryzykował zatrzymywania nas. Nadmiernie wojowniczego staruszka z kosturem ułożyłem na ulicy jednym ciosem.
Nie powinieneś, dziadku, łaknąć cudzej krwi. Nie w twoim wieku.
- Ilmar...
Chłopiec zaczął zostawać z tyłu. Chyba opadał z sił. Nogi miał młode i mocne, ale to ja uciekałem przez całe życie.
- Ilmar...
Dobrze wybrałem kierunek. Domy stawały się coraz gorsze, potem zaczęły się jakieś nory, opuszczone chaty, zgliszcza. Pod nogami była teraz ubita ziemia, gdzieniegdzie rosła trawa. Pół miasta było opuszczone. Nawet na Smutnych Wyspach złoża się wyczerpują i ludzie się rozjeżdżają.
Kiedy już prawie uwierzyłem, że uciekliśmy, Mark krzyknął.
Zatrzymałem się i obejrzałem. Chłopak próbował wstać, trzymając się za lewą nogę. Złamał?
Nikogo wokół nie było i ja, przeklinając swoją głupotę, mimo wszystko wróciłem do chłopca.
Mark łapczywie chwytał ustami powietrze.
- Boli?
- Tak...
Cała nogawka we krwi. Kość przebiła skórę? Wtedy to już po wszystkim, koniec. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że chłopiec ma poranione dłonie i sam siebie wymazał krwią. Podwinąłem nogawkę, obmacałem nogę. Kości całe. Pewnie tylko mięsień naderwał...
Ale co za różnica, złamał czy naciągnął, jeśli pogoń jest tuż-tuż i nie wolno zwlekać?