- Ilmar...
Otworzyłem oczy i ze zdumieniem zobaczyłem, że słońce stoi w zenicie, świeci przez mocno naciągniętą tkaninę kabiny. Nawet zrobiło się jakby cieplej...
- Śpisz?
- Tak... trochę.
- Zuch. Spójrz na dół.
Przywarłem do szyby.
Chmur już w ogóle nie było. Zielona, kwitnąca ziemia, kwadraciki pól malutkie domki... Ojej, ludzie! Malutkie ruszające się kropki!
To wszystko po lewej stronie. A po prawej - niebieskie łagodne morze.
- Helen, jak długo spałem?
- Trzy godziny, Ilmar.
- A niech to! - ledwie powstrzymałem przekleństwo. Drugi raz lecę szybowcem i śpię jak w zwykłym dyliżansie. - Gdzie jesteśmy, Helen?
- Minęliśmy Neapol. Zbliżamy się do Sorrento.
- Bez lądowania w Rzymie? Brawo, Helen...
Myśl o tym, że mielibyśmy lądować w pobliżu Urbisu, gdzie tak pragnęli zobaczyć mnie liczni słudzy Siostry i Zbawiciela, wcale mnie nie cieszyła.
- To świetnie Helen... bardzo dobrze...
- Dobrze? - spytała lodowatym tonem.
- A co?
- Dobrze? I to wszystko?
Zacząłem rozumieć.
- Nie, nie wszystko. Jesteś najlepsza na świecie...
- Ilmar, właśnie zrobiłam coś, co nie udało się jeszcze żadnemu awiatorowi. Doleciałam bez lądowania z Lyonu do Sorrento...
Odwróciła się i obrzuciła mnie niezadowolonym spojrzeniem.
- I wszystko, co masz mi do powiedzenia, to „dobrze”?
- Helen, zrozum, ja się na tym nie znam. Po prostu ci wierzę. I cieszę się, że zdołałaś dolecieć bez lądowania.
Szybowcem wstrząsnęło i wróciła do sterowania. Chyba udało mi się jej wytłumaczyć... ja naprawdę spodziewałem się po niej dowolnych wyczynów, znacznie większych niż lot z Galii do Italii...
- Teraz trzymaj się mocno - powiedziała w końcu Helen. - Lądowanie będzie twarde, na Capri jest tylko jeden pas i w ogóle... rzadko tu lądują. Widzisz wyspę?
Tak, wyspę widziałem. Tonącą w zieleni, zabudowaną, z żółtymi paskami plaż. Niewielka wysepka... Pomysł, że gdzieś tutaj mógł się ukryć książę Markus, zaczął mi się wydawać pozbawiony sensu.
- Wiesz przynajmniej, gdzie masz lądować?
- Mniej więcej... no i gdzie ten pas, śpią czy co, zupełnie się rozpuścili...
Szybowiec zataczał płynny łuk nad wyspą. Potem nagle pochylił się do przodu i poszedł ostro w dół.
- Dobrze, już widzę - powiedziała spokojnie Helen. - Zaryzykujemy, nie mam siły kołować...
Ziemia przybliżała się coraz szybciej, a ja nadal nie mogłem dojrzeć pasa. Wydawało mi się, że albo wbijemy się w jakiś budynek, albo spadniemy w morze, albo, w najlepszym razie, wylądujemy na wypełnionej ludźmi plaży...
Potem przed nami, za niskim białym murkiem, zobaczyłem krótką, kamienną dróżkę. Malutki hangar, niewysoki maszt, kołyszący się na nim smętnie pasiasty stożek wiatrowskazu...
- Ech!... - krzyknęła Helen, gdy szybowiec przeleciał nad samym płotem. Po pasie biegł, machając rękami i w panice usuwając wszystko z naszej drogi, nagi mężczyzna. Chyba opalał się na kamiennych płytach...
Uderzenie, jedno, drugie...
Szybowiec potoczył się równo i zrozumiałem, że jednak wylądowaliśmy, i to bez zapowiadanych przez Helen problemów. Podskakując na stykach płyt, szybowiec zwolnił bieg i zatrzymał się tuż przed końcem pasa. Widocznie nie wszystkim się to udawało, bo na słupach przed płotem była naciągnięta mocna sieć.
- No proszę... - powiedziała Helen. - Co? Ilmar? Nieźle?
- Powinnaś była urodzić się ptakiem.
- Nie... Ptaki latają same z siebie. Nic ciekawego...
Odwróciła się i dotknęła mojego policzka. Uśmiechnęła się:
- Jeśli zdarzy ci się lecieć z kimś innym, to zrozumiesz, dlaczego taka jestem z siebie dumna...
Do szybowca biegł, podskakując i zapinając w biegu spodnie, opalający się tu mężczyzna. Miał zaniepokojony wzrok, a gdy pomagał wysiąść Helen, trzęsły mu się ręce.
- Dlaczego pas był zajęty? - warknęła Helen z taką wściekłością, że nawet ja drgnąłem. - Dlaczego nie obserwuje się tu nieba, nie daje sygnałów? Gdzie jest dowódca pola startowego?
- Ja jestem dowódcą, pani...
- Nie jesteś. Będziesz sprzątać pas i czyścić dziób szybowca, jak już wyjdziesz z aresztu. Dwa tygodnie aresztu!
- Tak jest, dwa tygodnie aresztu!
Sądząc po minie, ten mocny, umięśniony mężczyzna spodziewał się znacznie większych nieprzyjemności.
Wyskoczyłem za Helen. Ona nadal przewiercała nieszczęśnika spojrzeniem, w końcu machnęła ręką i odwróciła się od mnie:
- We wszystkich kurortach to samo... beznadziejna sprawa...
Tymczasem od strony wieży biegli ludzie, pospiesznie doprowadzając do porządku mundury. A z wieży nagle oderwały się i wzbiły w niebo dwie zielone rakiety.
- O, zauważyli... - Helen pokręciła głową. - Tylko na to popatrz... może powinnam wzlecieć i wylądować znowu, zgodnie z regułami?...
Nagle się roześmiała.
- Chodźmy... a wy macie doprowadzić szybowiec do porządku i zamocować pchacze! Maszyna powinna być gotowa do lotu w każdej chwili!
Zostawiając wystraszonych pracowników pola startowego, poszliśmy w stronę bramy. Helen jeszcze się chmurzyła, ale oczy jej już się śmiały...
- Ilmar, pomyśl tylko... mój najlepszy lot, który powinno się umieścić w podręcznikach, i żadnego efektu! Żadnego! Żebym chociaż przy lądowaniu zahaczyła skrzydłem tego idiotę. Żebym złamała koło! To nie, wylądowaliśmy jak na pokazie.
- Rozumiem...
- Co ty tam możesz rozumieć...
- Helen, mnie też zdarzało się robić rzeczy prawie niemożliwe. A ludzie, którzy to widzieli, dobrodusznie kiwali głowami i nie rozumieli, że właśnie są świadkami cudu. Z boku... z boku wszystko wyglądało prosto.
- Dziękuje - powiedziała Helen po chwili milczenia. - Dziękuje, Ilmar. To jak, spróbujemy znaleźć igłę w stogu siana?
- Znajdziemy. Jeśli ona w ogóle tu jest.
Poczułem krótkie, bolesne wyrzuty sumienia. Cokolwiek by mówić, przecież mieliśmy zamiar znaleźć, złapać i wydać Domowi mojego niedawnego towarzysza ucieczki.
Ale co innego nam pozostawało? Z boku łatwo osądzać...
Rozdział piąty,
w którym nie dziwię się cudom, ale jestem wstrząśnięty zwykłymi rzeczami
O Miraculous plotki krążą po całym Mocarstwie. I obcokrajowcy stale tu przybywają. Oczywiście nie wierzyłem w to wszystko, co mówiono o Krainie Cudów. W Miraculous sama tylko opłata za wejście jest taka, że za te same pieniądze można by przez tydzień odpoczywać na włoskim wybrzeżu, to nic dziwnego, że wszystkie uroki starają się odmalować jak można najlepiej... Ale teraz trafiliśmy tu bezpłatnie. Turyści szybowcami nie latają.
Mała rzecz, a cieszy.
Wyszliśmy z pasa startowego. Przy bramie prowadzącej do Krainy Cudów nawet nie było ochrony. Tylko zasuwa, zasunięta od wewnątrz. No tak, Miraculous to miejsce spokojne, ciche, straży dużo...
- Rozpuścili się - skonstatowała ponownie Helen, teraz już bez emocji. Widocznie zdążyła się przyzwyczaić do takich prowincjonalnych garnizonów, w których żołnierze zapominali o służbie.
Za bramą był niewielki park. Wysypane piaskiem dróżki, fontanny, altanki... wszyscy spacerowicze mieli szlachectwo wypisane na twarzy. Jasna sprawa, któż inny - prócz arystokraty czy bogatego kupca - mógłby zapłacić dwadzieścia pięć marek za wejście? Kupcy też tu byli, niektórzy ubrani z większym przepychem niż wysoko urodzeni, ale się od nich różnili. Może nie było w nich tej pewności siebie...