- I to ma być ten słynny Miraculous? - zdumiałem się. - W każdym mieście takich parków...
- Ilmar, chodź, znajdziemy jakąś kawiarnię. Strasznie jestem głodna.
- Chodźmy - zgodziłem się ochoczo.
Nikt nie zwracał na nas uwagi. Kilka ciekawych spojrzeń, rzuconych przez najbardziej domyślnych, którzy połączyli lądujący przed chwilą szybowiec i nasze pojawienie się zza bramy. I to wszystko. Helen w swoim rzucającym się w oczy mundurze nie wyglądała bardziej niezwykle niż damy w wyszukanych toaletach, ba, nawet bardziej atrakcyjnie. A ja nie byłem jedynym przedstawicielem bohemy. Przy marmurowej rotundzie malarz, ubrany w tym samym stylu co ja, rysował niewielką rodzinę. Kobieta w obcisłym kostiumie opierała się o ramię mężczyzny, nie zapominając od czasu do czasu trzepnąć nudzącego się malucha. Malarz na chwilę oderwał się od płótna, na którym już zaczęły pojawiać się zarysy ludzi, rzucił mi podejrzliwe spojrzenie. Przestraszył się konkurenta? Czy zobaczył we mnie coś znajomego? Malarze mają nie gorsze wyczucie twarzy niż lekarz Jean... Skłoniłem się uroczyście, otrzymałem w odpowiedzi uprzejmie chłodny ukłon i poszliśmy dalej.
- Byłam tu kiedyś... - Helen rozejrzała się na boki. - Tędy... Szeroką aleją, wyłożoną sześciobocznymi kamiennymi płytami, poszliśmy przez rzednący park. Zza drzew wyglądały jakieś budynki o wykwintnej architekturze. Na chwilę przystanąłem, gdy dotarło do mnie, że błyszczący jak diament budynek jest zbudowany wyłącznie ze szkła i stali!
- Helen!
- Co? A...
Uśmiechnęła się.
- To Kryształowy Pałac. Stal i lustra. Ładnie, prawda?
- Tuzin bez jednego... Helen, ja myślałem, że to bujda!
- Nie, wszystko się zgadza. Przez ten pałac przeszło tylu ludzi, że pewnie ze trzy razy się zwrócił. Miraculous to nie tylko miejsce demonstracji potęgi Domu, to również bardzo zyskowne przedsięwzięcie.
- Idziemy tam?
- Szukać Markusa? - uśmiechnęła się złośliwie. - Ilmar, jesteś jak dziecko.
- Nigdy czegoś takiego nie widziałem...
- Jasne. Ale najpierw obiad.
Skinąłem głową, z trudem odrywając wzrok od lśniącego w promieniach słońca Kryształowego Pałacu. A Miraculous, jakby urażony moim pogardliwym do niego stosunkiem, nadal demonstrował cuda.
Z tyłu rozległ się dziwny, niezrozumiały hałas. Odwróciłem się, i zobaczyłem szereg łoskoczących powozów, malutkich jak wagonetki w kopalniach, sunących po alei. Z pierwszej walił w górę dym, co nikogo nie dziwiło. Od czasu do czasu rozlegały się dziecięce i kobiece piski, raczej zachwycone niż przestraszone. We wszystkich wagonetkach, prócz pierwszej, siedzieli na ławkach ludzie. W pierwszej dumnie stał młody chłopak w jaskrawopomarańczowym uniformie. Ręce trzymał na sterczących w górę drążkach.
Najdziwniejsze było to, że powozy poruszały się same! Nie zaprzężono do nich żadnych koni.
- Helen...
Odciągnęła mnie na bok. Powozy połączone brązowymi ogniwami przejechały obok. Chłopak w pomarańczowym uniformie zerknął na nas i pociągnął jakąś dźwignię. Z miedzianego kotła, za jego plecami, z rykiem wyrwał się strumień pary. Pasażerowie odruchowo zapiszczeli.
Nic nie powiedziałem. Już zrozumiałem, że mam przed sobą parowy powóz. Zabawna rzecz, ale nic nadzwyczajnego.
Niespiesznie, jak idący spokojnym krokiem człowiek, powóz pojechał dalej. Za pierwszą wagonetką z kotłem była jeszcze jedna, z węglem, widocznie w parowozie trzeba było cały czas palić. Niektórzy pasażerowie byli przyprószeni węglowym pyłem, ale chyba uważali to za część rozrywki.
- Zabawki - powiedziała obojętnie Helen.
Skinąłem głową. Jasne, że zabawki. Ale wspaniałe.
- Duża pizza - oto, czego mi teraz trzeba. I szklanka soku pomarańczowego... - Helen odciągnęła mnie z alei. - O, zobacz, tam...
Obok okrągłego pawiloniku, wokół którego ustawiono na trawie plecione stoliki, tłoczyli się ludzie. Zapach gorącego jedzenia pomógłby trafić nawet ślepemu.
Takich malutkich kawiarni było tu dużo. Miraculous był nabity ludźmi, jak miejski plac w wolny dzień. I wszyscy bez przerwy jedli, pili, rozmawiali, dzielili się wrażeniami. Sądząc po twarzach, nikt nie żałował przyjazdu do Krainy Cudów.
Kupiłem dwie pizze, szklankę soku dla Helen i kieliszek białego wina dla siebie. Usiedliśmy przy stoliku nieco z boku, w milczeniu zaczęliśmy jeść. Rozglądając się, zauważyłem, że w tłumie jest kilku strażników po cywilnemu. Zdradzało ich jedynie spojrzenie - zbyt baczne, zawodowe, oceniające. Żaden nie był w mundurze. Widocznie administracja Miraculousu doszła do wniosku, że widok strażników mógłby zepsuć gościom nastrój.
- No i jak, masz jakieś pomysły? - zapytała Helen, dopijając sok.
- Gdzie szukać Markusa?
- Tak. Przecież nie jesteśmy tu dla zabawy.
- Na razie nie mam - przypomniałem sobie starego medyka. Może w rozmowie była jeszcze jakaś wskazówka? Chyba nie...
- Myśl, myśl. Pod tym względem jesteś specjalistą.
- Nie jestem psem gończym, Helen.
- Za to nie raz byłeś w skórze królika. Postaw się na jego miejscu.
Napiłem się wina, odchyliłem na twarde oparcie krzesła. Popatrzyłem ponad jedzącym tłumem.
- Jak można się tu dostać, Helen?
- Od brzegu odchodzi prom.
- Prom... czy chłopca, który zapłaci, nikt nie wygoni?
- Oczywiście, że nie. Wpuściliby nawet niemowlę, gdyby zapłaciło. Nikt nie zwróciłby uwagi.
- Niesłusznie. Pewnie wszystkie okoliczne dzieciaki gotowe są kraść od rana do wieczora, żeby dostać się na wyspę.
- Możliwe. Ale pieniądze nie śmierdzą.
- Miraculous działa bez przerwy?
- Tak, w dzień i w nocy.
- To znaczy, że jak się tu wejdzie, można przebywać, jak długo się chce?
Pokręciła głową.
- No nie. Dwa dni minus czas spędzony w hotelach. A hotele są tutaj bardzo drogie.
- Jest wystarczająco ciepło, żeby spać pod otwartym niebem.
- Straż sprawdza. Ci, którzy śpią pod gołym niebem, długo się nie utrzymają. Na bilecie wejściowym zapisują, kiedy się zjawiłeś. W każdej chwili mogą zażądać, żebyś go okazał. Jeśli w drodze powrotnej złapią cię z przedłużonym biletem i bez dokumentu z hotelu - podwójna kara. A tutejsze hotele każdego mogą doprowadzić do bankructwa. W przeciwnym razie na wyspie nie byłoby żebraków i kieszonkowców.
Co do kieszonkowców, miałem swoje zdanie. Nawet najzręczniejszego szybko by tu złapano. A nędzarza nie stać na bilet wejściowy.
Ale i tak wyglądało to niewesoło.
- Wychodzi na to, że w najlepszym razie Markus musiałby co dwa dni uciekać z wyspy, jeśli nie chce ryzykować?
- Może ma pieniądze na Słowie?
- Ile? Setki marek? Coś ty, Helen... wątpię. Ale nietrudno sprawdzić.
- Są trzy hotele - rozmyślała na głos. - Jeden dla wysoko urodzonych z gałęzi Domu. Raczej tam nie wejdzie, to szaleństwo. Dwa kolejne są skromniejsze. Sprawdzimy je.
- Sprawdzimy wszystkie.
- Dobrze. To co, Ilmar, do pracy?
- Tylko się nie rozdzielajmy.
- Zgadzam się - uśmiechnęła się zakłopotana. - On umie się bić. I to dobrze, gdyż w Domu sztuki walki abo wykładają najlepsi rosyjscy mistrzowie. Ja nie miałam takich nauczycieli. A jeszcze teraz, z moją ręką...
- To nic. Ja sobie poradzę. W końcu to tylko dzieciak.
Nie umawiając się, wstaliśmy. Rzuciłem na stół miedzianą monetę, wziąłem Helen pod rękę i ruszyliśmy po Krainie Cudów.
Capri to mała wysepka. Ale tyle tu wszystkiego nastawiali, że dopiero po trzech godzinach obeszliśmy wszystkie hotele. Prócz tych, które pamiętała Helen, znalazł się jeszcze „Domowy Pensjonat Przyszłości” - niby zwykły zajazd, ale wyposażony w takie sprzęty, których nawet w pałacu się nie zobaczy. Jeśli wierzyć plakatom, wkrótce najnędzniejszy żebrak będzie mógł mieszkać w takim domu... który na razie był droższy od najbardziej komfortowego pokoju w zwykłym hotelu.