- Król Mórz - powiedziała Helen. - Już ich nie budują.
- Dlaczego?
- Okazał się bardzo drogi i zbyt skomplikowany do sterowania. Za to może lądować na wodzie. Pierwsze potężne pchacze po raz pierwszy wypróbowano właśnie na nim. Tylko one i wyposażenie, które opracowywano dla Króla Mórz, weszły do użytku, ale on sam już nie lata...
Obeszła szybowiec dookoła, prawie go obwąchując i zaczęła cały wykład. Zwiedzający słuchali z uwagą. Helen była tak podekscytowana, że rozwinęła barwną opowieść. Mówiła, jak dwa takie szybowce spalił rosyjski krążownik na Morzu Północnym. Jeden spadł i awiator na pewno by zginął, ale jego towarzysz wylądował obok. Wyciągnął przyjaciela z lodowatej wody. Nawet próbował wzbić się w powietrze, co jeszcze nikomu się nie udało, ale pchacze zamokły i nic z tego nie wyszło. I tak kołysali się na falach całą dobę, czekając, aż pierwszy poryw wiatru rozniesie ich szybowiec na kawałki. Ale na szczęście przepływał tamtędy statek handlowy i wziął na pokład bohaterów i maszynę.
Wokół Helen zebrał się już cały tłum i teraz zaczął klaskać. W stronę Helen przecisnął się pracownik, patrząc na nią z wyraźnym zachwytem:
- Przepraszam... hrabina Helen?
Już dawno dawałem jej znaki, ale ona dopiero teraz zamilkła.
- Żadnych komentarzy - ucięła Helen i poszliśmy, zostawiając zwiedzających w osłupieniu.
- Teraz już każdy będzie wiedział, że sławny awiator jest w Krainie Cudów...
- Trudno... i tak by zaczęli gadać...
Nie miałem do niej pretensji, opowieść rzeczywiście była wspaniała. Oczywiście, jeśli Mark tu jest i dowie się o Helen, rzuci się do ucieczki. Ale czy mały książę się tu gdzieś ukrywa?...
Wjechaliśmy widną piętro wyżej. Przeszliśmy przez salę magnetyzmu, gdzie pokazywano, jak magnes przyciąga żelazo, a chętnym proponowano rozciągnięcie dwóch gigantycznych magnesów. Pośrodku, w przezroczystym, szklanym sześcianie pływała ogromna strzałka magnetyczna i wskazywała północ. Sprzedawano tu lecznicze magnesy, od bransoletek chroniących przed uderzeniem i poprawiających pamięć do magnetycznych skrzyń, w których można wyleczyć się od dowolnej choroby. Trwał ożywiony handel, chyba wszystko można było tu kupić. Co prawda, nikt nie spieszył się z wyłożeniem pieniędzy za skrzynię - nawet w Miraculousie nie warto demonstrować takich bogactw. Za to wielu płaciło stalową markę, żeby poleżeć w skrzyni kwadrans. Mężczyźni brali magnesy-podkowy i pili żelazistą wodę. Nie wiem, na ile ten środek był efektywny, ale modny był bez wątpienia. Damy chichotały, odwracając się w udawanym zawstydzeniu od kawalerów. Za to odgrywały się przy stoisku, gdzie sprzedawano magnetyczne maski na twarz, usuwające zmarszczki. Kosztowały one duże pieniądze, aleje kupowano. Do Helen przyczepił się pewien pracownik, chcąc namówić ją do kupna magnetycznej bransolety, która „tak nastawi kości, że nawet ślad nie zostanie!” Zatrzymała się i przez chwilę pomyślałem, że wysoko urodzona hrabina sięgnie po pieniądze.
Ale okazało się, że słabo ją znałem.
Bardzo krótko, acz z uczuciem, wyjaśniła pracownikowi, co ma zrobić ze swoją bransoletką, jak jej użyć i co się stanie, jeśli jeszcze raz do nas podejdzie. Biedny pracownik znikł w tłumie. Widocznie wiedział, że gniew arystokraty to nie żarty.
- Dlaczego go tak?
- To szarlataneria. Nasi lekarze sprawdzali, magnesy z niczego nie leczą.
- Naprawdę? Ale może oni o tym nie wiedzą...
- Nie bój się, wszystko wiedzą. Pracować tu i nie wiedzieć, to trzeba być zupełnie tępym. Magnes lubi żelazo, ale ludzkie ciało jest mu obojętne.
Obejrzała się na kobiety wysłuchujące opowieści o cudownej masce i uśmiechnęła się.
- Zaszkodzić nie zaszkodzą, ale pożytku z nich żadnego, najwyżej - dla skarbu Mocarstwa...
- Miraculous należy do Domu?
- Zasadniczo tak. Część akcji mają prywatni właściciele, miasta, kilka prowincji, ale przede wszystkim Dom.
- Mądrze.
- Miraculous przynosi więcej dochodu niż jakakolwiek kopalnia.
Po opuszczeniu sali magnetyzmu wspinaliśmy się na wyższe piętra Kryształowego Pałacu. Wkrótce zaczęło mi się mącić w oczach, a wszystko, co usłyszałem i zobaczyłem, zmieszało się.
Ileż warta była sala broni! Wiedziałem, że najnowszych i najsprytniejszych modeli tu nie pokazano, ale wystarczyło tego, co zobaczyłem tylko przelotnie, tego, o czym usłyszałem, i tego, czego nawet się nie domyślałem.
Kulomioty - stare, skałkowe, i nowe, w których proch i kule zaciśnięto razem w kartonowej gilzie. Ręczne kulomioty, rewolwery i kulomioty z wieloma lufami. Kulomioty samopowtarzalne były - co prawda tylko najstarsze. Tej tajemnicy Mocarstwo strzegło zazdrośnie. Miotacze ognia - ogromne, gdzie miechami pięciu ludzi macha (takie się na murach stawia) i małe, ręczne, gdzie wcześniej w miedziany cylinder powietrze wtłaczają, a potem wystarczy tylko zaworem pokręcić...
Ręczne bomby, małe i duże, miedziane, żeliwne, ceramiczne...
Armaty - najróżniejszych kalibrów, z pociskami zwykłymi i wybuchowymi, z gwintowaną lufą, z pociskami rakietowymi, z mieszanką zapalającą...
A już od broni prostszej - mieczy, kusz, kindżałów i łuków... oczy się rozbiegały. W sali byli przede wszystkim mężczyźni i dzieci, kobiet nie było prawie wcale. Pachniało prochem. Za dodatkową opłatą pozwalano strzelić z prościutkiego kulomiotu w grubą dębową tarczę. Tam bawili się głównie chłopcy. Zacząłem się im przyglądać - wielu było w wieku Marka. Ale jego oczywiście nie było...
Pod samym dachem Kryształowego Pałacu, w sali piramidowej zalanej czerwonym światłem zachodzącego słońca, mieściło się Królestwo Elektryczności. Helen była wyraźnie zainteresowana, ja nieszczególnie. Popatrzyłem, jak pomiędzy dwoma miedzianymi kulami z trzaskiem przeskakują iskry, poprzepychałem się w kolejce, podstawiłem rękę pod uderzenie elektryczności od miedzianej płyty - rzeczywiście zabawne. Na wysokich podstawkach stały łukowe lampy - pracownicy przepraszająco wyjaśniali, że ich salę należy odwiedzać wieczorem, by móc do woli nacieszyć oczy światłem elektrycznym. Zresztą, chętni mogli popatrzeć na nie w specjalnie zaciemnionym pokoju. Zajrzałem - ale, o dziwo, się nie płaciło. Widowisko było tajemnicze, ale smętne. Pomiędzy dwoma węglowymi pręcikami bił i trzeszczał elektryczny łuk. Światła dawał tyle co stearynowa świeczka, może trochę więcej, ale za to nieprzyjemnego, rażącego. A gdy przewodnik zaczął wyjaśniać, że elektryczność zdobywa się dzięki specjalnej, dynamowej maszynie, na którą poszło sto kilogramów miedzi i trzydzieści żelaza i którą obraca koło wodne... Co za głupota! Szkoda słów. Za takie pieniądze tak nieprzyjemne światło? To już lepszy był gazowy płomień albo lampa karbidowa...
I w jednym tylko miejscu tej wychwalanej, ale nudnej sali stanąłem jak wryty. Tam prezentowano elektryczną maszynkę powodującą wybuch prochu, którą można wykorzystać w wojsku i różnych pracach budowlanych. Oczywiście nie w działaniu - nie ryzykowano by drogocennym szklanym pałacem... nikt, prócz mnie, się tej makiecie nie przyglądał. Malutki elektryczny cylinderek, w którym była elektryczna iskra zapłonu, wydał mi się znajomy.
Podeszła Helen, spojrzała i kiwnęła głową.
- Oczywiście. Zapalnik w szybowcu jest elektryczny. A co myślałeś? Że za każdy razem podpalam knot?
- Nie, ale... różne są sztuczki...