Выбрать главу

- Ciekawe, czy on miał rację.

- O czym mówisz?

- O tym, że ludzie umieli wydobywać żelazo z płonnej skały.

- Tak. Jestem pewna, że tak.

- W takim razie dlaczego nikt nie próbuje odzyskać tej tajemnicy? Przecież to by tak zmieniło życie ludzi!

- Sam sobie odpowiedziałeś.

- Nie rozumiem, Helen.

- Jednak nie jesteś prawdziwym arystokratą. - Helen osłodziła słowa uśmiechem i wyjaśniła: - Całe życie u nas, w Rosji i w Chinach opiera się na żelazie. Ono jest miarą wartości. Jak będzie wyglądał handel, jeśli żelazo spadnie w cenie?

- Jest jeszcze srebro, złoto, ostatecznie miedź...

- Wszystko od dawien dawna opiera się ma żelazie. Całe skarbce są nim wypełnione. Poza tym żelazo to niebezużyteczne złoto, które nadaje się tylko na tanie ozdoby. To również pieniądze, towar. Żelazo jest mocne i piękne. Zacznie się wojna i puścisz je na broń. Rozumiesz?

- Ale korzyść byłaby nieporównywalna...

- Dla kogo, Ilmar? Oszczędności Domu i zapasy Kościoła są ogromne i różnorodne. Ale mimo wszystko opierają się głównie na żelazie. Nie mówiąc już o drobnych arystokratach - oni prócz jednej czy dwóch kopalń nie mają niczego. Kto chciałby podcinać gałąź, na której siedzi? Kto zechce zbankrutować, żeby chłop miał żelazny pług, a dziecko bawiło się stalowym nożykiem? Komu to potrzebne?

Aż przystanąłem. Myśl była tak oślepiająco jasna, tak prosta, tak cudownie wszystko wyjaśniająca...

- Helen... Mark ukradł księgę, w której opisano tajemnicę taniego żelaza!

Nawet się nie zdziwiła. Po chwili milczenia wzruszyła ramionami:

- Nie wiem. Mnie to nie przychodziło do głowy.

- Na pewno!

- Ilmar, to byłoby zbyt proste.

- To co w takim razie? Co?

Helen popatrzyła mi prosto w oczy:

- Ilmar, nie daj Boże, żebyśmy się tego dowiedzieli.

CZĘŚĆ CZWARTARozdział pierwszy,

KRAINA CUDÓW

w którym dwukrotnie znajduję księcia Markusa, a Helen dwukrotnie się ze mnie śmieje

Żadne miasto na świecie, nawet Paryż czy Rzym, nie wyglądają w nocy tak wspaniale jak Miraculous.

Wszystko się tu lśni i świeci!

W alejach zapaliły się gazowe latarnie, przy czym zapaliły się same, nie widziałem ani jednego latarnika. Biegły do nich elektryczne zapalniki albo używano czegoś jeszcze bardziej sprytnego. Kryształowy Pałac świecił się cały - górne piętro martwym światłem lamp łukowych, pozostałe światłem normalnych lamp. Na dolnych gałęziach drzew kołysały się malutkie latarenki, rozwieszali je, jeżdżąc na drewnianych rolkach chłopcy w mundurach. Kolorowymi światłami wabiły pizzerie, restauracyjki, piwiarnie. Ludzi na ulicach wcale nie zrobiło się mniej, przeciwnie. Jedynie nastąpiło przemieszczenie z pawilonów i pałaców do alejek.

- Muszę zajrzeć do szybowców - powiedziała Helen. - Pójdziesz ze mną czy poczekasz?

- Poczekam - postanowiłem. - Spotkajmy się tam, pod sceną...

Ogromny odsłonięty teatr był rzeczywiście jednym z ośrodków nocnego życia. Nie pobierano żadnej opłaty za bilety, ludzie po prostu siedzieli przed sceną przy stolikach, pili, jedli, rozmawiali, nie przejmując się zbytnio spektaklem.

Helen skinęła głową i poszła. A ja przysiadłem przy wolnym stoliku, zamówiłem koniak i kawę, zaczynając przywykać do miejscowym cen, i pogrążyłem się w rozmyślaniach.

Wszystko wskazywało na to, że nasza awantura skazana jest na klęskę. Marka tu nie ma i nigdy nie było. Poszukamy jeszcze ze dwa dni, ale co dalej? Dla mnie to było oczywiste - ucieczka. A Helen? Jak postąpi Helen? Czy ukorzy się przed Domem? Ucieknie razem ze mną? A może postanowi wydać mnie Straży?

Szczerze mówiąc, najbardziej spodziewałem się i obawiałem tego ostatniego. Nasz dziwny alians był tak kruchy... tak niezwykły... i gdybyż tylko to! Zawsze podobały mi się takie niepewne układy. Ale nieszczęście polegało na tym, że nie połączyła nas miłość... nie uczucie, o którym z takim natchnieniem mówił stary znawca rud, lecz pragnienie uratowania własnej skóry, w dodatku kosztem kogoś innego.

Ze złego nasienia nie wyrośnie dobry owoc. Dzisiaj szukamy Marka, jutro zaczniemy polować na siebie...

Napiłem się odrobinę koniaku, popatrzyłem na scenę. Dawali jakiś współczesny wodewil. Aktorzy albo byli nie w nastroju, albo po prostu mami - grali beznadziejnie. Za to sypali doskonałymi dowcipami, widocznie tekst pisał im dobry komediopis. Od czasu do czasu żarty dochodziły nawet do pochłoniętych jedzeniem i piciem arystokratów, rozlegały się oklaski.

Wodewil był o Domu i Władcy, niezadowolonym z przepychu Miraculous, który zaćmił sam Wersal. Władca zastanawia się, czy nie przenieść się z całym dworem na Capri, czego bardzo nie chcieliby dworacy...

Fabuła była na granicy zdrady. Aktorów ratowało jedynie to, że Władca był porażająco mądry, piękny i dzielny i nikomu nie przyszłoby do głowy nazwać wodewil kpiną z niego. Za to otaczających go dworaków przedstawiono jako przygłupich, drobnych intrygantów. Długo nie mogłem pojąć, dlaczego publiczność to znosi - przecież wielu z tu obecnych na pewno przyjmowano na dworze. Potem zrozumiałem. W kpinach rzeczywiście była doza prawdy, ale nikt nie brał tego do siebie, tylko śmiał się z innych. Cóż, wodewil był ryzykowny, za to kiepska trupa dostawała duże brawa. Leniwie obserwowałem akcję, rozmyślając, ile w niej prawdy, a ile farsy, kto był autorem... Najprawdopodobniej ktoś wystarczająco wysoko urodzony, by pozwolić sobie na podobne żarty. Potem ze sceny padło imię Markusa i zacząłem słuchać uważniej.

- Młodszy książę nam pomoże! - oznajmił jeden z intrygantów. - Nauczę go, jak zakraść się do gabinetu Władcy, by wziąć ze stołu edykt i razem z nim się skryć... Zniknie edykt, a ojca gniew natychmiast spadnie na Markusa...

Ładne rzeczy! Albo całkiem nowa sztuka, albo na bieżąco ją zmieniają, uwzględniając wszelkie intrygi i plotki Domu.

Podjudzania Markusa nie pokazano, skupiono się na szalonym planie, żeby nie dopuścić do przeprowadzki na Capri i kradzieży podpisanego przez Władcę edyktu. Potem lampy na scenie przygaszono, robotnicy w czarnych kombinezonach szybko zmienili dekoracje. Wywołało to burzę oklasków, widocznie jakieś szczegóły gabinetu Władcy oddano bardzo wiernie. Pokazano również samego Władcę, wokół którego podskakiwał błazen, proponujący nie tylko przenieść się do Miraculous, ale jeszcze umieścić dworaków na diabelskim kole, żeby każdy był raz na górze, raz na dole. Przy takim rozkładzie, mówił błazen, nikt nie będzie miał powodów do uraz. Sala śmiała się z całej duszy...

Na minutę przestałem śledzić akcję, a gdy znowu zerknąłem na scenę - skradał się po niej Mark!

Zakrztusiłem się koniakiem i wytrzeszczonymi oczami patrzyłem, jak chłopak kradnie edykt i ucieka ile sił w nogach. Na śmiech widzów, których poinformowano, że zamiast edyktu głupi książę ukradł namiętny list chińskiej imperatorowej, potajemnie zakochanej we Władcy, nie zwracałem już uwagi.

Czy to naprawdę Markus?

Do sceny było dość daleko, ale dałbym sobie rękę uciąć, że to był on. Co za genialne posunięcie! Ukrywał się przed Strażą, grając samego siebie na oczach setki arystokratów i strażników!

- Co pijesz?... - Helen usiadła obok i popatrzyła na mnie zdumiona. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

- Mark...

- Gdzie? - Helen drgnęła.

- Na scenie. Gra w sztuce samego siebie...

- Idziemy!

Jej energia wyrwała mnie z osłupienia. Rzuciłem na stolik monetę, gestem dając do zrozumienia, że możemy jeszcze wrócić. Poszliśmy na tyły sceny. Przybudówki dla aktorów i dekoracji okazały się na głucho zamknięte od wewnątrz. Helen już miała zastukać...