- Spróbuj wstać.
Wstał. I nawet zrobił krok, zanim upadł.
Milczeliśmy obaj.
- Taki widać twój los, Mark - powiedziałem. - Rozumiesz?
Skinął głową. W oczach błysnęły łzy - nie z bólu, ze strachu.
- Może się jakoś wywiniesz - pocieszyłem go. - Doczołgaj się do tych ruin i ukryj się. Do wieczora noga przestanie boleć, a potem już sam myśl...
Mark milczał.
Splunąłem z irytacją.
- Nie mogę cię przecież nieść na plecach! Zrozum! Tak to już tutaj jest... każdy za siebie, tylko jeden Zbawiciel za wszystkich... nie myśl o mnie źle.
Chłopiec powoli odpełzał w ruiny.
- Jak ci wystarczy sił, to nakłam strażnikom, że uciekłem tam - machnąłem ręką w stronę morza. - Tobie wszystko jedno, ale mnie pomoże.
- Ja... - zamilkł.
No i trudno. Ja tam bym go nie przegonił, nawet bym mu pomógł. Sam jest sobie winien, mógł patrzeć pod nogi. Odwróciłem się i zacząłem iść ulicą, próbując uspokoić oddech przed nowym biegiem.
- Ilmar!
Odwróciłem się mimo wszystko.
Mark zamachnął się ręką i w powietrzu błysnęła stal. Przez mgnienie byłem pewien, że nóż wbije się w moje czoło i zaraz upadnę obok chłopaka.
Nóż upadł przed moimi nogami.
- Mnie... mnie się już nie przyda...
Mark czołgał się w stronę wiszących na przegniłych drewnianych zawiasach drzwiach. Co za głupiec. Ślad za sobą ciągnie, tylko ślepy by nie zauważył.
Pochyliłem się i podniosłem kindżał.
Po wypaćkanej krwią rękojeści biegł rzeźbiony wzór. Ostrze było wytrawione takim samym wzorem, chyba jakiś herb. Stara robota, prawdziwy metal, prawdziwa stal. A najważniejsze, że go nie odebrałem, chłopiec sam mi go dał. Więc nóż będzie służył.
Jak powiedziała Siostra Zbawicielowi, gdy przyniosła mu do więzienia nóż? „Jeśli mnie się wyprzesz, nie obrazisz, ale nóż weź...”.
- Bydlę z ciebie, Mark, łajdak i zbój - zakląłem bezradnie. - Obaj zdechniemy!
Zawsze się tak dzieje, gdy szczęście samo w ręce wchodzi. Szczęście to ptak kapryśny, nie utrzymasz go przy sobie. Już dawno zrozumiałem, że jeśli los się do ciebie uśmiechnął - wkrótce spodziewaj się biedy.
Zdrowy rozsądek nakazywał uciekać z miasta i ukryć się albo na wzgórzach, albo w przybrzeżnych skałach. Ale nie w pustym domu! Jeśli puszczą tropem choćby jednego psa, przepadłem. Trafi się bardziej uważny strażnik - też będzie po mnie. Wiele nie zwojuję z tym starodawnym kindżałem! A przecież już przekroczyłem połowę w swoim tuzinie... Co powiem Zbawicielowi, jak będę w pętli wisiał?
Ale nie było czasu martwić się na zapas. Pierwszą salę przebiegłem z Markiem na rękach, nie zatrzymując się, zbyt było tu brudno. Nocowali tu ludzie, nocowały szczury i bezpańskie psy. I każdy jadł, każdy brudził.
W drugiej sali było czyściej. Pewnie dlatego, że sufit się tu zawalił dawno temu, podłoga była przysypana kawałkami drewna i dachówki. Kto miałby ochotę nocować pod gołym niebem?
Opuściłem Marka na belkę, która wyglądała na mocną, chciałem jeszcze raz powiedzieć, co o tym wszystkim myślę... ale nie było czasu. Tylko machnąłem ręką i wybiegłem z powrotem.
W pierwszym pokoju, plując z obrzydzenia, wziąłem dwie garści suchego szczurzego łajna i wyszedłem na ulicę. Rozrzuciłem wokół, rozdeptałem podeszwami. Lepiej byłoby jeszcze rozetrzeć nawóz w rękach, jak uczył stary Hans, ale na to się nie zdobyłem. Czyścioch ze mnie, co zrobić.
Psy szczurów nie lubią. I boją się, prócz małych psów, specjalnie szkolonych do polowania. Ostry smród zagłuszy nasz zapach... jeśli wierzyć Hansowi.
Z usychającej akacji, która rosła pod ścianą, odłamałem gałązkę, starając się, żeby nie było widać śladu złamania. Rankę na pniu zatarłem brudem i zacząłem zamiatać ślady.
Ile miałem czasu? Minutę, dziesięć minut, a może pół godziny da mi Siostra?
Nie wiem.
Pył zakłębił się, opadając leniwie. Pobiegłem ulicą, specjalnie mocno stąpając. Potem, sto metrów dalej, gdzie płynął przy drodze mały kanał, zatrzymałem się i wróciłem po własnych śladach.
Niech pomyślą, że dalej poszedłem wodą. Niech uwierzą, niech szukają. Jeśli mam szczęście, kanał będzie się ciągnął do wzgórz, a może nawet wpadnie w jakąś nieznaną mi rzeczkę i podpłynie z nią do morza.
Pobiegłem z powrotem, jednym susem wskoczyłem przez otwarte na oścież drzwi. Przymknąłem je i nieco posprzątałem w pierwszym pokoju - a raczej przywróciłem mu poprzedni wygląd.
Chyba nie było już żadnych śladów. Chyba już wszystko zrobione.
Gałązkę rzuciłem w odległy kąt. Leżała tam cała sterta chrustu - liście gałązki były teraz pokryte pyłem, nie sposób ich odróżnić od uschniętych. Ktoś tutaj nocował. Naprawdę nie czuł wstrętu?
- Mark, żyjesz jeszcze? - zapytałem półgłosem.
- Tak. - Głos chłopca był napięty, ale raczej ze strachu niż z bólu. - A wyście... nie odeszli?
Jakby swoim czynem pozwolił mi odejść! Przecież to byłoby jak spluniecie w twarz Orędowniczki!
- Nie odszedłem - powiedziałem, przymykając za sobą drugie drzwi. Mark gładził nogę, patrzył na mnie przestraszony i strwożony. - Lepiej mi pomóż.
- Tak... a w czym?
- Pomóż pomyśleć! - warknąłem. - Co dalej? Ślady zamiotłem, ale i tak tu zajrzą. Dopóki strażnicy mnie nie pojmają, nie uspokoją się.
Mark zmarszczył czoło, uczciwie próbując pomóc. Ech, gdzie się tam po tobie, bastardzie, pomocy spodziewać...
- Ilmar... jesteś złodziejem?
Nawet on - nie tylko o nim źle pomyślałem.
- Tak.
- Ten dom... jest bogaty? Był bogaty?
Jakby nie widział! Pokoje ogromne, wieloma oknami prześwietlone, ściany stoją do dziś, na zawalonym suficie widać chyba resztki fresków. Dom był zbudowany porządnie, gospodarz biedy nie klepał.
- Tak, kupiecki albo oficerski. Raczej kupiecki, oficer by takiego bogactwa nie porzucił. I plan domu też jest kupiecki.
- Gdyby złodzieje próbowali tu coś ukraść... gdzie szukaliby schowków?
Na chwilę zamilkłem. Czyja straciłem cały spryt?
- Czekaj tu - poleciłem i wyskoczyłem z pokoju.
Zaraz przy wejściu była sala, w której prowadzono handel. A tu, gdzie sufit się załamał, był pokój gościnny. Kupiec drugiej, może nawet pierwszej gildii, powszechnie poważany, musiał pewnie urządzać przyjęcia...
Zobaczyłem ten dom tak, jak wyglądał dwadzieścia lat temu. Gobeliny na ścianach, sufity pokryte malunkami, drzwi z żelaznymi zamkami...
W tych pokoikach mieszkała służba. Niedużo, dwie, trzy osoby, do pracy w gospodarstwie, do ochrony... handlu kupiec nie powierzy obcym.
Te pokoje były już lepsze, tutaj mieszkali dalsi krewni, rezydenci. Też pracownicy, tylko darmowi, za stół i dach nad głową.
Na pierwsze piętro prowadziły schody. Poręcze gdzieniegdzie były połamane, ale stopnie mocne, dębowe. Pobiegłem na górę i na wszelki wypadek wyciągnąłem zza pasa kindżał.
W tych salach spustoszenie było jeszcze większe. Ale o to nie włóczędzy i szczury się postarały, lecz sami gospodarze. Gdy wyjeżdżali, zrywali najcenniejsze rzeczy ze ścian i deski rzeźbione, i marmurowe płaskorzeźby. Meble zabrali wszystkie, musiały być porządne. Nawet parkiet z podłogi zerwali.
To nawet dobrze, to znaczy, że włóczędzy nie mieli tu nic do roboty.
Kupiec był bogaty i Mark miał rację - schowki musiały tu być. I to duże. Nie wszyscy płacą złotem i żelazem. Futer, tkanin, przypraw korzennych w woreczkach nie trzymałby w magazynie. Kupiec musiał mieć pewny schowek. Teraz na pewno pusty, ale teraz nie jestem złodziejem, ale uciekinierem.