- Wsadźmy go do wanny...
To był świetny pomysł. Wrzucony do głębokiej wanny z brązu, Arnold nie zdoła przetrzeć pęt. Ale omal się przy tym nie naderwaliśmy.
Arnold jęknął, ale nie otworzył oczu.
- Mocny - powiedziała Helen. Popatrzyła na mnie w zadumie, dotknęła kranu.
- Ja nie zdołam - przyznałem się.
- Ilmar, grzech grzechem, ale...
- Idziemy! - powiedziałem twardo. Wyciągnąłem Helen za rękę do pokoju, zdumiony tym wybuchem krwiożerczości. Wyszeptałem jej na ucho: - Co z tobą, awiatorze? Nie rozumiesz?
Popatrzyła na mnie zdumiona i drgnęła:
- Markus i Luiza...
- Tak! - wysyczałem. - On i tak się uwolni, w to nie wątpię. Rozerwie te szmatki albo wypluje knebel i wezwie pomoc. Ale z godzinę mu to zajmie. A tymczasem...
- Myślisz, że przestanie się za nami uganiać? Przecież sam mówiłeś...
- A nuż? Władca chociaż trochę się uspokoi, odwoła część swojej sfory.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
- Sprytny jesteś, Ilmar - głos Helen lekko drgnął. - Chyba nie muszę specjalnie przeżywać, że za twoimi plecami prowadziłam podwójną grę? Sam też jesteś niezłym specjalistą.
- Nie przeżywaj - pozwoliłem.
Wyszliśmy z pokoju, zamknąłem drzwi, zacząłem nasłuchiwać - na razie panowała cisza. Jeśli oficer nawet doszedł do siebie, to poczeka chwilę, nim zacznie się miotać.
- Daj klucz - poprosiła Helen. - Mam pewien pomysł...
Zeszliśmy do holu, wyjrzeliśmy ostrożnie, spodziewając się strażników albo zaniepokojonych pracowników bezpieczeństwa hotelu. Ale było cicho. Na kanapce pod lampą spało dwoje sług, smętnie kiwał się w swoim kantorku niemłody, łysawy portier.
- Widocznie leciał sam - powiedziałem. - Albo naprawdę zabił kolejnego towarzysza.
Helen nie była w nastroju do żartów. Westchnęła i pociągnęła mnie za sobą. Portier patrzył na nas z ciekawością, ale bez szczególnej czujności.
- Przyjechał do nas przyjaciel - oznajmiła mu Helen. - Ważny policjant z Niemiec...
- Wiem, pokazał odznakę, w przeciwnym razie nie pozwoliłbym mu państwa niepokoić - zaczął portier.
- Wszystko w porządku - Helen uśmiechnęła się miło. - Bierze teraz kąpiel... a my postanowiliśmy się przejść, nie chcemy mu przeszkadzać. Na ulicach jest u was bezpiecznie, prawda?
- W Miraculous jest bezpiecznie o każdej porze dnia i nocy! - oznajmił z dumą portier.
- Doskonale. Wkrótce powinni zajrzeć do nas jeszcze inni goście. Może dwie mniszki, a może kobieta z chłopcem...
Ciekawe, jakie myśli o stylu naszych rozrywek zaczęły kłębić się pod błyszczącą łysiną portiera?
- A więc - Helen położyła przed portierem klucz. - Gdy zjawią się goście, zatrzymajcie ich, dosłownie na minutkę... i wyślijcie sługę do pokoju. Niech otworzy drzwi, wejdzie do łazienki i powie panu strażnikowi, że ma gości. Dobrze?
- Oczywiście - portier nie dostrzegł w prośbie niczego niezwykłego. - Zaraz wręczę klucz słudze. Gdy pojawią się wasi przyjaciele, on szybciutko pójdzie do pokoju...
Skinąłem głową i położyłem na blacie monetę. O zbyt wysokim nominale, źle wymacałem, ale musiałem trzymać fason.
- Bardzo dziękuję - pokiwał głową portier. - Andreas!
Zostawiliśmy portiera, tłumaczącego coś zaspanemu chłopakowi, i wyszliśmy z hotelu.
- Co, Helen, ubezpieczyłaś się?
- Oczywiście. Pan oficer powita Markusa i Luizę w odpowiednim stanie ducha.
Szybko szliśmy dróżką, dość porządnie oświetloną latarniami. Poranny wietrzyk powodował lekkie dreszcze. Miraculous szykował się do przebudzenia. Gdy wyspę obiegnie wieść, że książę Markus został schwytany przez dzielnego strażnika - nas już tu nie będzie.
- Sadze, że to wystarczająca rekompensata za uderzenie elektrycznością... - prychnęła Helen. - Mocny facet. Lubię takich.
- Już jestem zazdrosny - powiedziałem posępnie.
- Niepotrzebnie. Jeszcze bardziej lubię takich zręcznych jak ty. Zręcznych i pozbawionych skrupułów.
- Helen, ja po prostu nie lubię, gdy się mnie wodzi za nos, zagania w kąt, zaczyna wykorzystywać. To wszystko. Gdyby Markus od początku był ze mną szczery - nie wystawiłbym go.
- Tak, pamiętam tę historię o zaszczutym wilku.
Nie wiedzieć czemu to zdanie zepsuło mi humor. Dalej szliśmy w milczeniu. W końcu drzewa rozstąpiły się i znaleźliśmy się na plaży. Na jej końcu widać było ogrodzenie pasa startowego. Na wschodzie różowiło się niebo, piasek był upstrzony ptasimi śladami, wrony i mewy starannie wysprzątały plażę. Wiał ciepły wiatr i wszystko wokół było tak ciche, piękne i spokojne, jakby obrażony moją antypatią Miraculous postanowił zaprezentować inne oblicze. Spokojne i prowincjonalne.
I tylko jeden element nie pasował do tego sielankowego pejzażu. Element, którego przedtem tu nie było. Ogromny, gigantyczny - liniowiec, z błyszczącą złotą burtą!
„Syn Gromu” - statek Szarych Kamizel, najlepszego pretoriańskiego oddziału Mocarstwa. Stał pół mili od brzegu, żagle miał spuszczone, ale maszyny pracowały, z kominów płynęły strużki dymu. Z obu burt spuszczono na wodę barkasy, co najmniej dziesięć płynęło już do brzegu. Płynęły szybko, widocznie arystokraci umieli machać wiosłami nie gorzej do prostych marynarzy.
Helen wydała niezrozumiały dźwięk i chwyciła moją rękę. A ja po prostu oniemiałem, patrząc jak do wyspy przybliża się nasza zguba.
- Uciekajmy - potrząsnąłem Helen. - Szybko, skoczymy do szybowca...
- Nie zdążymy - wykrztusiła. - Zobacz, oni płyną właśnie do pasa startowego... rozumieją.
Jakby na potwierdzenie jej słów na pokładzie liniowca zapłonęły słabe płomyki. Jakby wielogłowy smok rozwarł paszczę i kichnął... pasy dymów sięgnęły do brzegu. Przede wszystkim do pasa startowego.
- Kładź się! - krzyknęła Helen.
Po chwili leżeliśmy twarzą w ciepłym piasku, a pasy dymu oparły się o brzeg i rozległ się huk. Wydawało się, że cały brzeg drgnął w skurczu, budząc się i próbując wyrwać z morskiego dna kamienne korzenie. Zerwać się i pobiec dokądkolwiek, choćby do Afryki, choćby do osmańskich wybrzeży, byle dalej od tego złotego potwora, kołyszącego się na falach... Barkasy skakały i pląsały na wodzie, ale nadal uparcie płynęły do płonącego brzegu.
- Co się dzieje? - krzyknąłem, wstając.
Piasek wzdłuż brzegu płonął, pokryty grubą warstwą oleistej cieczy, płot otaczający pas startowy runął i widać było rozorany wybuchami pas, na którym płonął szybowiec. Trochę dalej, przed małym hangarem stał jeszcze jeden, na razie cały. Pewnie właśnie nim przyleciał Arnold. Po całym terenie biegały jakieś oszalałe postacie, na maszt wciągano flagi, próbując sygnalizować liniowcowi. A nad tym wszystkim, jakby w godzinie Sądu Ostatecznego biegały, leciały i spadały ogniste kule - płonące ptaki. Musiały krzyczeć, ale w uszach mi huczało. Usłyszałbym najwyżej nową salwę liniowca. Ale liniowiec nie strzelał. Helen coś mówiła, potrząsnąłem głową, przysunąłem się do niej i ledwie dosłyszałem ostatnie słowa:
- Zabezpieczają się. Wysadzenie desantu, według planu „Pałac”, atak na obce stolice. Niszczą transport...
- Uciekajmy! Uciekajmy wreszcie! - Odciągnąłem ją do drzew, do parku, jak najdalej od wody i liniowca. Ze statku nie mogliby nas dojrzeć nawet przez najlepszą lunetę, ale teraz spodziewałem się po pretorianach dowolnych cudów.
- To koniec... nigdzie nie uciekniemy - szlochała Helen. - To koniec... żadnej litości... Koniec...
- Do promu!
- To bez sensu... Widzisz, że na pokładzie nie ma kutrów? Liniowiec je posłał, żeby odcięły przeprawę, jestem pewna!