- Nie - Helen przesunęła jakąś dźwigienkę, pstryknęło i zamocowania lekko się rozeszły. Helen pchnęła rurę, pchacz wyskoczył i z łoskotem upadł na podłogę. Z jego boków wystawały cienkie skrzydełka-wypustki i daleko nie poleciał. Już po dźwięku można było poznać, że jest pusty.
- No i co teraz... - zamilkłem. - Helen wypowiedziała Słowo. W uchwycie pojawił się nowy pchacz. Przekręcenie dźwigni i już był zamocowany.
- Każdy awiator, mający odpowiednie Słowo, trzyma na nim zapasowe pchacze... - Helen popatrzyła na mnie drwiąco. Przeszła do drugiego pchacza, zdjęła, zastąpiła pełnym. Oparła się o skrzydło - widocznie nie łatwo było sięgnąć do Chłodu dwa razy z rządu.
- Pomóc ci? - zapytałem głupio.
- W czym ty mi możesz pomóc...
Podeszła do maszyny z drugiej strony. Pięć minut zajęła jej wymiana dwóch kolejnych pchaczy, potem otworzyła drzwi kabiny, zajrzała do środka i zaczęła oglądać pływaki. Była blada, ale trzymała się twardo. Czekaliśmy. Tylko Mark się odezwał:
- I tak nie wyciągniemy szybowca na zewnątrz...
- I nie trzeba - rzuciła Helen. - Od ziemi dwadzieścia metrów, sala duża, morze obok... powiedzmy, że to nowy pas startowy.
Młodszy książę nagle spochmurniał. Popatrzył na mnie i na Luizę. Też zrozumiał?
- Nigdy nie uniesie takiego ładunku! - wypalił w końcu.
Helen tymczasem naparła na bok szybowca, skrzydła zakołysały się, pływaki niechętnie zsunęły się z drewnianych podstawek.
- Pomóżcie!
Naparliśmy razem i ruszyliśmy szybowiec z miejsca. Podłoga była parkietowa, wypastowana, widocznie sprzątano tu co wieczór i pływaki sunęły lekko.
- No, teraz mamy prawdziwe pchacze - wydyszała. - Ale zwykły start się nie uda, nie starczy sił. Trzeba od razu spalić wszystkie cztery. Rozumiesz, Markus?
- I wtedy się uniesiemy?
- Możliwe. Ale nie na pewno. Ale innego wyjścia nie ma. Tylko... zapalnik nie zadziała na wszystkie pchacze jednocześnie. Trzeba podpalić z zewnątrz, pokażę, jak.
Teraz zrozumiałem. I Luiza zrozumiała, twarz jej się wykrzywiła:
- Do czego zmierzasz, Helen?
- Chcesz uratować księgę? - odpowiedziała spokojnie. - Księgę ma Markus. On leci. Podnieść szybowiec zdołam tylko ja... jeśli zdołam. Ja też lecę. Kto jeszcze? Ty czy Ilmar? Zrozum, siostro, czterech osób szybowiec nie doniesie. Kto jest ważniejszy, kto zdoła ukryć chłopca? Kto leci, a kto zostaje, żeby podpalić pchacze?
Przeorysza milczała.
- Decyduj, siostro Luizo. Co jest dla ciebie ważniejsze - uratować świętą księgę czy siebie?
- Jak podpalić? - spytała cicho Luiza.
- Zaraz pokażę. Ilmar, Markus, wybijcie szybę. Całą! Żeby tej ściany - wyciągnęła rękę - w ogóle tu nie było!
- Jak? - spytałem tępo. - Trzeba by zrobić wybuch... szkło to jeszcze nic, ale żeliwne belki?
- Jak sobie chcecie. Nie mam materiałów wybuchowych.
Popatrzyłem na Marka. Nie odrywał spojrzenia od przeoryszy.
- Chodź...
- Ilmar, nie mogę lecieć bez siostry Luizy... Ona mnie uratowała. Ukryła...
- Najpierw ściana - wziąłem go za rękę. - Pomóż. Z Luizą coś wymyślimy.
Albo mi uwierzył, albo po prostu odwróciłem jego uwagę, w każdym razie posłusznie poszedł za mną. Przed szklaną ścianą zatrzymałem się, pokręciłem głową.
To było niemożliwe.
Gdyby nawet udało się wybić grube szyby, zostanie jeszcze konstrukcja - potężne żeliwne belki, dzielące ścianę na klatki o boku dwóch metrów. Kabina przejdzie, ale obetnie skrzydła szybowcowi. Polecimy, tyle że w dół, na drzewa. Prosto w ręce pretorianów...
...którzy zdążyli podejść dość blisko.
Zobaczyłem migające w oddali rosłe postacie w szarych kamizelach. Kamizele nie były tylko symbolem, jak złote podkowy czy srebrne piki na znaczkach innych oddziałów. Kamizele zrobione ze stalowych kawałków, podobno, w odróżnieniu od pancerzy, wytrzymywały strzał z kulomiotu.
- Poważni ludzie te Szare Kamizele... Mark... - spojrzałem na chłopca. - Jeśli twoje Słowo... jeśli jest tym Prawdziwym... to pomóż nam!
- Jak?
- Weź ścianę na Słowo! Usuń ją!
Pokręcił głową.
- Nie, nie mogę... ja...
- Mark! - potrząsnąłem nim. - Skup się! Masz Prawdziwe Słowo, wypowiedziane przez Zbawiciela! Wszystko możesz! Zabierz ścianę w Chłód! Zabierz ją! Jesteś księciem Domu, Kryształowy Pałac należy również do ciebie, masz prawo to zrobić! Mark!
Chłopiec oblizał wargi, zerknął na Helen. Ona robiła coś z pchaczami, pokazywała Luizie, jak je podpalić. Szalona kobieta! Im dłużej ją znam, tym bardziej się zachwycam!
- Luiza... przecież ona mi pomogła...
- Co ci zależy na Luizie! Wszystkimi kręcisz, własne plany budujesz! - wyrwało mi się nagle.
- Ja...
- Może nie? Jak kogoś potrzebujesz, to go wykorzystujesz i idziesz dalej!
- Nie! Ilmar! Nie!
- Udowodnij to, pomóż nam wszystkim!
Mark na chwilę przymknął oczy. Skinął głową.
- Dobrze. Ja... Ja zabiorę ścianę. Spróbuje. Ale odlatujcie we dwójkę. Ja z siostrą Luizą tu zostanę. Trzymaj mnie, hrabio!
Stropiłem się. Albo Mark umiał tak kłamać, że z jego twarzy nic nie można było wyczytać, albo rzeczywiście był przywiązany do swojej opiekunki.
- Trzymaj mnie, Ilmar! Nie wiesz, co tu się zaraz stanie! - krzyknął przenikliwie Mark.
Ocknąłem się i chwyciłem go za pas. Zaparłem się w podłogę i odchyliłem jak najdalej od szkła. Luiza i Helen zamarły, patrząc na nas.
Powoli, jakby sięgając do ognia, Mark wyciągnął rękę i dotknął szkła. Poczułem, jak drgnęło pod moimi rękami jego ciało. Drgnęło, jakby przeszedł przez nie ładunek energii, w porównaniu z którym elektryczność zapalnika była niczym... Pałac drgnął.
Przez żeliwne belki pozersko oblepione stalą, lśniące szyby i wszystkie cudowne eksponaty przetoczył się jęk. Te ściany jeszcze nigdy nie słyszały takiego Słowa.
Chłód!
Uderzenie lodowatej fali, gdy nicość otworzyła się przed nami, niechętnie wciągając w siebie tony szkła i metalu. Strzępy ciemności zlały się w jedną wielką, ciemną plamę, pokryły całą ścianę, zasłaniając budzące się słońce, biegnących do pałacu pretorianów, cały strwożony Miraculous. W sali zrobiło się ciemno - wydawało się, że jeszcze chwila i cały świat, posłuszny Słowu Bożemu, spadnie w lodowatą Nicość, odejdzie tam wszystko, co żywe i nieżywe, ziemie Mocarstwa i obce kraje...
Mark dygotał jak w gorączce, był jednocześnie szmacianą lalką, stalową sprężyną i spuszczoną cięciwą. Słowo, które zazwyczaj brzmi przez krótką chwilę, nadal walczyło z opierającą się ścianą pałacu, wysysało z chłopca wszystkie siły... Co się stanie, jeśli on nie wytrzyma?...
A potem uderzyła ostatnia fala chłodu, mrożąc mi ręce. Omal nie wypuściłem Marka i gdyby to wszystko trwało sekundę dłużej, tak by się właśnie stało.
Mrok się rozstąpił.
Przed salą żeglugi powietrznej nie było już ściany.
Jakby ogromny nóż wyciął ją równiutko z linią podłogi, sufitu i ścian. Przez otwór radośnie wpadł chłodny wietrzyk, szybowce zaskrzypiały, szarpiąc się pod jego porywami, jakby wszystkie postanowiły wzbić się w powietrze...
A książę Markus osłabł w moich rękach i osunął się na podłogę. Gdybym go nie pochwycił, wypadłby na zewnątrz.
Pretorianie na zewnątrz zamarli. Wszyscy albo prawie wszyscy posiadali Słowo. I rozumieli, co znaczy usunąć taki ogromny kawał ściany.
Luiza rzuciła się do mnie z krzykiem, ale ja już niosłem Marka do szybowca. Chłopiec był pokryty szronem - uderzenie Chłodu było straszne. Mnie zlodowaciały dłonie, na brwiach zawisły śniegowe igły.