- Stracił przytomność! - powstrzymałem przeoryszę. - Jest tylko nieprzytomny, za mocno się wysilił...
Przeorysza sama była bliska omdlenia. Ściskała w ręce skręconą ze szmat pochodnię. Obie z Helen patrzyły na bezcennego Markusa, jakby mi nie wierzyły.
- Oddycha, oddycha! - krzyknąłem. - Oddycha, mówię!
- Podbiegłem do kabiny, wrzuciłem Markusa na tył.
- Wsiadaj! - rozkazała Helen. - Siostro Luizo, podpal pochodnię!
Luiza nadal była w szoku.
- Nie pozwól, by jego czyn poszedł na marne! - zasyczała. - Opamiętaj się!
To poskutkowało. Zapałki łamały się w rękach Luizy, Helen musiała jej pomóc. Z dwóch pchaczy zwisały króciutkie sznury zapalne. Pomyślałem, że awiatorzy często stosowali tę sztuczkę...
- Do kabiny! - Helen rzuciła mi obłąkane spojrzenie.
Błyskawicznie wskoczyłem do szybowca. Zająłem tylne siedzenie; skulony, nieprzytomny Mark siedział u moich stóp. Poklepałem go po policzku i usłyszałem słaby jęk. No i dobrze, niech sobie siedzi na dole, znowu by mi nogi zdrętwiały. „Król Mórz” był trochę większy od falcona, ale wydawał się jeszcze bardziej kruchy. Czy ta landara zdoła wylądować na wodzie jak albatros? Już pierwsza fala zaleje kabinę, zamoczy skrzydła... chyba że podczas kompletnie martwej ciszy morskiej...
Helen już siadła z przodu. Wyjęła z Chłodu zapalnik, wetknęła w gniazdo na pulpicie.
- Jesteś pewna, że pchacze zadziałają? - zapytałem.
- Jestem.
- A szybowiec? Nie rozsypie się? To przecież eksponat muzealny.
- Nie wiem! Zrobiony dobrze i dbali o niego... ale nie wiem. Módl się do Siostry!
- A...
- Koniec! Milcz!
Wysuwając się przez uchylone drzwi, Helen popatrzyła na Luizę. Przeorysza stalą przy lewym skrzydle z płonącą pochodnią w ręku, niczym święta Diana, która chciała podpalić pod sobą stos.
- Gotowa?
Luiza w milczeniu skinęła głową, patrząc na Helen szalonymi oczami.
- Podpalaj! Ratuj Markusa!
Chłopiec, jakby usłyszał swoje imię, jęknął i słabo wyszeptał:
- Nie... zostawcie... ja tutaj...
Mówi szczerze czy nie? Już nic nie rozumiałem. Jeśli nie jest zręcznym intrygantem, to czemu wszyscy mu służymy? A jeśli żadne z nas nie jest mu drogie, to dlaczego martwi się o Luizę? Przecież moglibyśmy spełnić jego prośbę i zostawić go w Kryształowym Pałacu, gdzie lada moment wedrą się pretorianie...
Luiza podsunęła pochodnię do pchacza.
- Dalej, dalej się trzymaj, bo się spalisz! - krzyknęła Helen. - I od razu do drugiego...
Sznurek zapalił się, zaczął sypać iskry. Przeorysza wsunęła się pod wysoki brzuch maszyny, wyskoczyła z prawej strony, podsunęła pochodnię do kołyszącego się sznurka. Zauważyłem, że zapały są różnej długości, widocznie Helen specjalnie tak zrobiła, żeby oba pchacze zapłonęły jednocześnie.
Zapalił się drugi sznurek. Luiza opuściła rękę, tępo patrząc na biegnący do pchacza ogień... i nagle rzuciła pochodnię, skoczyła do kabiny, otworzyła drzwi.
- Odejdź! - krzyknęła Helen.
- Wpuść mnie! Będę trzymać, nie odlecisz, wbijesz się w ścianę! Wpuść mnie!
Oto święta siostra, oto śmierć męczeńska!
Wczepiona w kabinę Luiza była zdecydowana na wszystko. Na pewno starczyłoby jej sił, żeby przytrzymać kruchy szybowiec, nie pozwolić mu wzlecieć. Ale czy starczyłoby odwagi?
- Zmiłuj się, Panie... - powiedziała Helen, przesuwając się na swoim siedzeniu. Luiza w tej samej chwili siedziała obok niej, jedną ręką opierając o deskę przed sobą, drugą chwytając Helen za ramię. Ta nawet tego nie zauważyła. Pchacze zaryczały jednocześnie, szybowiec drgnął i Helen szarpnięciem przekręciła dźwignię, zapalając dwa ostatnie ładunki. Szybowiec sunął po wypastowanym parkiecie wprost do wyrwy.
Rozdział czwarty,
w którym Helen znowu demonstruje cuda swojego kunsztu, ale to, co robi Markus, przechodzi wszystko
Ileż to już razy widziałem, co robi z ludźmi pragnienie życia, a ciągle nie mogę przestać się dziwić. Zrezygnowanie z siebie, złożenie siebie w ofierze, męczeństwo - to się zdarza w żywotach świętych i bajkach dla dzieci. A w życiu bardzo rzadko, zazwyczaj w szale walki, w ataku wściekłości. Wtedy prosty żołnierz, który nie ma za sobą ani starożytnego rodu, ani szlachectwa, kładzie się piersią na kulomiot, torując drogę towarzyszom. Wtedy ludzie wbiegają do płonących budynków, skaczą w odmęty, z uśmiechem idą na szafot. Wściekłość! Wściekłość i nienawiść - tylko one tworzą prawdziwe męczeństwo.
A miłość i szlachetność?... Nie wiem.
Nigdy nie widziałem.
Myślałem, że może chociaż siostra Luiza, która po świeckich niepowodzeniach zwróciła swoje ambicje ku duchownym materiom... Ale gdzie tam.
W ryku pchaczy, podpalając pod sobą podłogę, zasnuwając dymem w jednej chwili całą salę żeglugi powietrznej, szybowiec sunął do wybitego Słowem otworu. A był tak załadowany, że ani uczonym ani jego twórcom nie przyszłoby to do głowy. Ważyliśmy razem około dwóch i pół cetnara, a przecież nie wzlatywaliśmy z pasa startowego, bez katapult i sznurów, tylko na czterech pchaczach, które wcale nie są przeznaczone do wzlotu.
Ale siła była w nich ogromna, nie ma co. Popatrzyłem na podwójne skrzydła, pomiędzy którymi huczały ogniste strumienie. Zrozumiałem, czego bała się Helen.
To tak, jakby do kruchej dwukółki zaprząc czwórkę silnych koni. Im dobrze jest pędzić drogą, ciągnąć niezbyt ciężki ładunek. Ale jak na tym wyjdzie pojazd?
Skrzydła szybowca, zrobione z cienkich listewek i obciągnięte tkaniną, pod naporem pchaczy wyginały się i wibrowały, jeszcze chwila i odpadną. Cały szybowiec skrzypiał i jęczał, skarżąc się na swój los. Miałem wrażenie, że skrzydła oderwą się i wylecą przez otwór, strasząc pretorianów, a my w kabinie siłą rozpędu pomkniemy do przodu i spadniemy w dół...
- Luiza... - zawołał skulony obok moich nóg Mark. - Chciałem powiedzieć, że nie musi się już martwić o przeoryszę, że ona się nie spieszy do Pana naszego, ale oniemiałem: skończyła się sala, mignęły odcięte Słowem brzegi ram. I szybowiec runął w dół.
Spadek nie trwał długo, pomyślałem nawet, że Helen specjalnie opuściła nos szybowca ku ziemi, żeby natychmiast szarpnąć dźwignie na siebie, jakby powstrzymując narowistego konia, który przygryzł wędzidła. Kilka metrów od ziemi szybowiec wyprostował się. I nastąpiła długa jak wieczność chwila, gdy „Król Mórz” zawisł, rozdarty pomiędzy ziemskim przyciąganiem a rwącymi się w niebo rakietowymi pchaczami. Bez względu na to, co zwycięży - nam niczego dobrego to nie wróżyło. Widziałem pretorianów - dzielne Szare Kamizele, chwałę Mocarstwa, z okrągłymi, rozszerzonymi szokiem oczami, ale nawet nieoczekiwany widok naszego lotu nie wybił z nich bojowego ducha. Rozbiegli się - bardzo powoli i wyciągnęli broń - jeszcze wolniej. Widocznie strach był tak ogromny, że czas zwolnił dla mnie swój bieg. Jeden pretorianin unosił kulomiot, drugi powoli robił zamach cienką, błyszczącą szablą, i zrozumiałem, że on dosięgnie, ciachnie po cienkim skrzydle. I wtedy to już na pewno koniec...
Wiele bym dał, żeby popatrzeć na szybowiec z boku.
I nie dlatego, że siedzenie w kabinie było równoznaczne ze śmiercią. To musiało być niewiarygodnie piękne. Jak w drogiej książce dla dzieci, z kolorowymi obrazkami, którą kiedyś znalazłem z kupieckim domu... obejrzałem wtedy i nie wziąłem, nie chciałem dziecięcych klątw na swoją głowę, dzieci są bliżej Boga, może je częściej słyszy? I w tej książce był obrazek ze smokiem - ziejącym ogniem smokiem, który wzbijał się w niebo, a pod nim, z uniesionym mieczem zamarł szlachetny rycerz. I nie było wiadomo, kto zwycięży: czy rycerz zdąży zadać cios czy smok wzięci w niebo i spadnie na wroga z góry? Widać taki był zamysł malarza.