A tam, gdzie się chowa drogocenności, tam jest najlepsze miejsce dla uciekiniera.
Tylko jak znaleźć schowek?
Już nawet znalazłem sypialnię kupca - ogromnego łóżka z niej wynieść nie zdołali i dlatego po prostu rozbili je na szczapy. Ani mnie ani tobie nie może służyć. Łóżko było ogromne, widocznie kupiec pochodził ze wschodu albo z Rusi i miał dwie trzy żony - jak jest u nich przyjęte.
Gabinet też znalazłem - zupełnie pusty, stąd też wszystko wyniesiono. Wyjrzałem przez otwór okienny - nikogo na razie nie widać, tylko porywy wiatru przemiatały na ulicy pył. To dobrze.
Gdzieżeś swoje bogactwa krył, kupcze zamorski? Gdzie wznosiły się miękkie puszyste góry futer? Gdzie leżały bele sukna i jedwabiu? Gdzie wonny pieprz i gałka muszkatołowa?
Błysnęła mi wielka nadzieja.
Nic z tego nie wyjdzie. Minęło co najmniej dziesięć lat. Może nawet dwadzieścia.
A może się uda?
Zamknąłem oczy i pociągnąłem nosem. Pachniało kurzem. Szczurzymi kupami. Może to podłoga, a może moje ręce.
I jeszcze... leciutko... pachniało ostrym południowym słońcem, korzennymi przyprawami, dalekim, obcym światem...
Zadrżałem. Otworzyłem oczy i znowu obrzuciłem cały gabinet szalonym wzrokiem. Pogoń tuż za mną, czuje to, ale i ratunek jest tuż obok. Schowek musi być tutaj! Tutaj! Zacząłem biegać pod ścianami, gładząc dłońmi deski, szukając szczeliny.
Nic nie ma. Albo tak dobrze wszystko dopasowane, albo pomyliłem się, przyjmując pragnienie za rzeczywistość. Żadnych tajemnych drzwi w ścianie. A przecież nie mogło być klapy w podłodze - to pierwsze piętro!
Mimo to spojrzałem na podłogę. Mocne szerokie deski, nawet nie skrzypiały. Tylko w jednym miejscu podłoga był odrobinę nierówna...
Padłem na kolana, zmiotłem pył, zdmuchnąłem go i zobaczyłem kontury klapy. W podłodze. Na pierwszym piętrze!
To niemożliwe.
Ale teraz właśnie potrzebowałem niemożliwego.
Wsunąłem kindżał pomiędzy deski, mocno podważyłem. Stal wygięła się, czekałem, aż pęknie. Serce mnie bolało od takiej drwiny z broni. Ale co mogłem zrobić?
Klapa poszła w górę. Kiedyś miała szczelne zamknięcie i trzymała się na stalowych zawiasach. Ale żelazo zardzewiało. Wczepiłem się w deski paznokciami, podważyłem i odchyliłem wieko. Zajrzałem na dół, myśląc, że zobaczę znajdujący się na parterze pokój służby. Może nienasycony gospodarz nie tylko żony pieścił...
Pod gabinetem był malutki ciemny pokoik. Fala mocnego, intensywnego zapachu przypraw uderzyła w nos. Przechyliłem się i próbowałem coś dojrzeć.
Wszystko jasne. Do tego pokoju nie było wejścia z parteru, był zagubiony między pokoikami sług, korytarzami i pokojami. Można się tu było dostać tylko z góry, z gabinetu gospodarza - po wąskiej drabinie. Wypróbowałem nogą szczeble - trzymały mocno.
Dobry był z niego kupiec. Porządny. Szkoda tylko, że nie zrobił zawiasów z czarnego brązu - rdza nie zjadłaby...
Nie zamykając klapy, pobiegłem po Marka. Mieliśmy najwyżej kilka minut. Dobry złodziej tym różni się od złego, że niebezpieczeństwo wyczuje zawczasu.
Chłopaka wziąłem na ramiona, tak było pewniej. W schowku było sucho i czysto, nawet szczury tutaj nie przeniknęły. Może nie lubią korzennych zapachów.
Wydostałem się na górę, ostrożnie zamknąłem klapę. Zapadła kompletna ciemność. Nawet ja nic nie widziałem.
Kołysząc się na drabinie, pomyślałem, że teraz można by już uciec. Chłopaka ukryłem, dług spłaciłem. Tylko gdzie miałbym biec? Cały transport wybity, wyłapany. I już wiadomo, kto otworzył kłódkę. Teraz cała straż na Wyspach łaknie mojej krwi.
- Ilmar...
- Czego? - burknąłem rozdrażniony.
- Jesteście tutaj?
- A co, może jeszcze się ciemności boisz?
Odpowiedzią było milczenie. Pokręciłem głową. Nie ma co, zesłał mi Zbawiciel towarzysza. Nie dość, że dzieciuch, że nogę na równej drodze skręcił, to jeszcze w ciemności płacze!
- Tu jestem - mruknąłem, schodząc. Poklepałam Marka uspokajająco po ramieniu i usiadłem obok. Może w takiej ciemności i ja jestem ślepcem, ale umiem orientować się na dźwięk.
- Boję się - padła spóźniona odpowiedź.
- A na statku nie ryczałeś...
- Tam było dużo ludzi...
Westchnąłem:
- Aleś zasunął. Coś ty, mały? Bój się ciemności, gdy ludzie są obok. A gdy jesteś sam, to ciemność nie jest przyjacielem, ale i nie wrogiem.
Idealny czas i miejsce, żeby prawić takie banały. Siedzieć trzeba jak mysz pod miotłą, nie odzywać się, czekać, czy strażnik wpadnie na to, żeby wejść na pierwsze piętro i oglądać podłogi...
- Imbirem pachnie... - powiedział cicho Mark. - Pieprzem, imbirem, gałką muszkatołową... trzymali tu przyprawy?
- Tak.
- Długo tu będziemy siedzieć?
- Już ci się znudziło?
Wstałem, przeszedłem się po schowku, obmacując ściany. Siedem kroków na siedem. Dwa razy ręka natrafiła na drewniane trzymadła, w których do tej pory tkwiły wciśnięte pochodnie. Smołowane pakuły, suche jak proch, gdyby tak iskra...
- Gdyby tak iskra... - powiedziałem.
- Po co?
- Pochodnie tu są.
Mark zakrzątał się... i poczułem chłodny powiew.
- Szczeniaku! - zaskoczony podniosłem głos. - Ty...
- Weźcie.
Na mojej dłoni spoczął metalowy cylinderek. Nie wierząc własnemu szczęściu, odchyliłem wieczko, przesunąłem kółko. Zapłonął żółty języczek płomienia, wyrwał z ciemności bladą twarz Marka.
- Co jeszcze masz na Słowie? - zapytałem.
Chłopak nie odpowiedział, tylko chciwie wpatrywał się w zapalniczkę. Zrozumiałem. Podszedłem do pochodni, zapaliłem. Zapłonęła od razu. Niedługo wytrzyma, ale pali się jasno.
- Zadrapania mocno krwawią? - zapalniczka lepiła się, otarłem ją o spodnie.
Mark zerknął na dłonie:
- Prawie wcale...
- Dobrze, będziesz miał nauczkę, jak trzymać klingę...
Obróciłem w ręce zapalniczkę, znowu czując zawiść i zachwyt. Piękna robota! Korpus był srebrny, ani jednej szczelinki, naftę trzyma mocno, zębate kółeczko samo prosi się pod palce, pokrywka na stalowej sprężynce. Na grzbiecie wzór... ten sam co na ostrzu.
Albo z ciebie lepszy złodziej ode mnie, mały, albo ktoś cię bardzo kochał.
- Trzymaj - oddałem zapalniczkę. - Co jeszcze masz?
Mark zawahał się.
- Nie zabiorę. Nawet nie proszę, żebyś pokazał. Tylko lepiej wiedzieć, co mamy na trudną chwilę.
- Pierścień.
- Coś jeszcze?
- Nic.
Zbyt szybka odpowiedź. Wsunąłem pochodnię w uchwyt, usiadłem przed Markiem i powiedziałem pouczająco:
- Chłopcze, ja za ciebie głowę nadstawiam. Niepotrzebne mi twoje skarby! Jeśli przeżyjemy - podarujesz mi kindżał i będziemy kwita. Ale teraz może nam pomóc każdy gwóźdź, każdy sznurek, każda moneta. Czy ty wiesz, że są takie zamki, które ja pierścieniem szybciej otworzę niż kindżałem?
Mark pokręcił głową.
- Muszę wiedzieć, co trzymasz na Słowie. Zajdzie potrzeba - poproszę. Nie - nawet nie wspomnę.
- Mam jeszcze księgę. To wszystko.
- Grubą?
- Nie za bardzo.
- I tak może się przydać. Pochodni na długo nie wystarczy.
Oczy chłopaka rozszerzyły się jak od bólu. Kręcił głową, odsuwając się ode mnie.
- Nie...
- Coś ty?
- Nie! Nie dam! To jedyna taka książka na świecie! Nie wolno jej palić!
Chyba dotknąłem go do żywego.
- Dobrze - zgodziłem się. - Twoja sprawa, mały. Nie dasz, to nie.
Nie mógł się uspokoić.